I oto wspólnymi siłami doszliśmy do odcinka trzydziestego. Perłowy jubileusz! Oczywiście w porównaniu do tego, co wyczynia stachanowiec Doro, (który płodzi blogi, jakby mu 500+ od każdego płacili), to wynik niezbyt imponujący. Ale to jest mój blog, przeze mnie pisany i to nie jest moje ostatnie słowo! Tabasco od Blasco numer 30 – zaczynamy!
Na początek chciałbym przeprosić za marudzenie o mojej prywatnej sytuacji w każdym z ostatnich odcinków Tabasco od Blasco. Wiem, macie dość słuchania, jak to u mnie kijowo, itd. Obiecuję, że już nie będę. Kogo to jeszcze interesuje, to na fejsie znajdzie aktualne wpisy o Leonie i Darii – przede wszystkim o postępach w leczeniu i rehabilitacji.
Ja zaś postanowiłem, że będę częściej pisać (w zasadzie to w ogóle zacznę znowu pisać), bo wyliczyłem sobie, że z godzinkę – dwie późnym wieczorem dam radę jeszcze coś z siebie wykrzesać. Jak to się mówi – każdy grosz na wagę złota, a wydatków wcale nie mniej.
Na plaży w Omaha
A o czym będę pisać? Rzuciłem okiem na nasz wspaniały portal i skonstatowałem, że chyba jedyną w miarę zaniedbaną kwestią jest temat Pot Limit Omaha. W zasadzie puchy, plaża. Wiadomo, że wciąż jeszcze rządzi Hold’em, ale nie wierzę, że nie gracie czasami PLO. Ja w każdym razie, kiedy jeszcze miałem czas i rolla, z przyjemnością odpalałem kilka stołów Omaszki. I jak ostatnio wyczytałem z mojego HM2, to właśnie w turniejach PLO8 odnosiłem największe sukcesy.
W charakterze ciekawostki – kiedyś wymyśliłem sobie dosyć pokręcony czelendż. Otóż przy szybkim stole PLO rozpoczynam od najniższego poziomu. Po podwojeniu stacka wskakuję poziom wyżej. Żadnych rebuyów, gram tylko dwoma dolarami od początku. Jak wysoko uda mi się wejść? No to Wam powiem, że od najniższych stawek doszedłem do NL500. Zajęło mi to może godzinę. Skok na NL1000 już nie wyszedł, przegrałem ostatniego all-ina. Było to dawno i dla zabawy. Fajnie? Fajnie, ale nie próbujcie tego w domu…
Bardzo lubię Omahę, mam nadzieję że Wy również. I właśnie o tej odmianie będę w miarę regularnie pisał.
Lato, lato, lato czeka
Razem z latem czeka rzeka. Razem z rzeką czeka las. A tam ciągle nie ma nas.
Taka piosenka kiedyś leciała, nie pamiętam, chyba w filmie „Szatan z siódmej klasy”. Tutaj u mnie lato występuje jako symbol czegoś wspaniałego, do czego ciągle nie możemy dojść. W sumie bez sensu, bo teraz mamy lato jak cholera. A do czego nie możemy dojść? A do Ligi Mistrzów.
Powiem Wam szczerze, że tak jak kiedyś (w latach dziewięćdziesiątych) latałem na każdy mecz, który moja ulubiona drużyna rozgrywała przy Łazienkowskiej, tak dzisiaj wisi mi kalafiorem, jak idzie warszawskiej Legii. Tylko z sentymentu czasami rzucę okiem na tabelę Ekstraklasy, żeby przypomnieć sobie dawne czasy. To nie jest tamta, moja drużyna, to nie jest nawet mój stadion – za moich czasów ławki były drewniane, foteliki pojawiły się później. Żyleta to była Żyleta, a dzieci z rodzicami siedziały na krytej. Na „nowej Legii” jeszcze nawet nie byłem. I już pewnie nie będę.
Ale do rzeczy. Pomimo tego, że koszulkę Legii w szafie żrą mole, szalik wisi smętnie obok, to prawdziwa kurwica mnie bierze jak oglądam to, co wyprawiają w europejskich pucharach „piłkarze” z czarną elką. Jest mi osobiście wstyd i osobiście doświadczam maksymalnej żenady. Bo wiem, że pomimo tego, że mam generalnie w dupie to wszystko, to kiedy ktoś mnie pyta, komu kibicuję, nieodmiennie odpowiadam, że Legii. (Tu w Toruniu na szczęście mają poczucie humoru i po prostu nie wierzą, że ktoś może kibicować Legii). Może to temat dla psychologa czy psychiatry. Może dla socjologa. Nic nie poradzę – do końca życia będę legionistą i do końca życia będą mnie denerwować te patałachy, które bezczeszczą „moje” barwy.
To na dzisiaj tyle. Nie jestem pewien, czy to wszystko zabrzmiało tak, jak zamierzałem, ale odkąd wpieprzam psychotropy, nieco mi się różne rzeczy plączą.
Do następnego razu!