Ja go pałą, a on wstaje. Ja go do szuflady, a on spod biurka wyłazi i jęczy. Mój blog. Próbuję uśmiercić jakoś ten cykl, bo coraz trudniej pisać mi go regularnie i w wymaganej objętości. Oczywiście docierają do mnie także sygnały zachęty, dzięki którym od czasu do czasu jednak siadam do laptopa i kilka przemyśleń na papier przelewam. Zapraszam więc do lektury. Wyjątkowo (a może już na stałe) w niedzielę.
A miało być tak pięknie
Joanna Jędrzejczyk, znana z reklam sieci Play oraz wizyty u Kuby Wojewódzkiego polska mistrzyni okładania koleżanek po ryju, poleciała zawojować US&A. Nie piszę tego złośliwie – ja naprawdę się tym sportem nie interesuję i panią Joasię pierwszy raz zobaczyłem właśnie w jakimś rozrywkowym tefałenowskim anturażu. Tak czy inaczej, mistrzyni poleciała bronić pasa na obcym podwórku.
Najpierw, jak to zazwyczaj przy takich wydarzeniach bywa, odbyło się oficjalne ważenie. A właściwie szopka dla telewizji, bo z tego co wiem, to panie ważą się za kulisami na golasa, żeby ciężkie majtki i biustonosze nie wpłynęły na miesiącami zbijane miligramy. Tak więc na spotkanie z rywalką, Rose Namajunas, Joasia wkroczyła z wojowniczo zmarszczonym obliczem i pasem na ramieniu. Stroiła groźne miny, coś tam syczała w twarz rywalki, a na koniec przystawiła jej swoją słomkową piąstkę do twarzy. Że niby tam wyląduje piąstka podczas pojedynku.
Żałosne to i dziecinne. Jak się skończyło, sami wiemy. Mi od razu na myśl przyszło szczekanie małego pieska na dużego, uwiązanego na łańcuchu psa. Prawdziwa siła nie potrzebuje takich szopek. Prawdziwa siła drzemie w spokoju. Amerykanka była silna i nie musiała tego wtedy rywalce demonstrować. Pokazała to w ringu. A Joasia? Cóż, wracamy do Olsztyna bez pasa. I z rozdziewiczonym rekordem.
Wszyscy jesteśmy Hellmuthami
Nie wiem czy wiecie, ale w sierpniu zostałem ogłoszony pracownikiem miesiąca w naszej redakcji. Natłukłem zdaje się najwięcej tekstów. W nagrodę otrzymałem książkę „Poker Brat. Autobiografia Phila Hellmutha”. No i git.
Pierwsze rozdziały to była prawdziwa męka. Nie wiem, jak tekst wygląda w wersji oryginalnej, ale po polsku zdecydowanie zabrakło mu redaktora. W każdym razie tak to odebrałem. Ale z każdym kolejnym rozdziałem zaczynało mi się we łbie przejaśniać… Może tak miało być..?
Tak miało być. Kulawo. Hellmuth nie jest humanistą. Nie jest filozofem. Nie jest wreszcie żadnym pisarzem. Jest prostym facetem, który miał marzenia i tyle zaparcia, żeby je zrealizować. Jest świetnym turniejowym pokerzystą, który potrafił utrzymać się na szczycie przez niemal 30 lat! I co najważniejsze – jest najzwyklejszym facetem pod słońcem. I pisze o sprawach, które dla wielu z nas są z pewnością mniej lub bardziej bliskie.
Wygrywanie i euforia. Przegrywanie i depresja. Pożyczanie kasy. Przegrywanie turniejowych wygranych w grach kasynowych. Miesiące posuchy i nagle całkowite odwrócenie sytuacji, wielka forsa dzięki jednej karcie na river. Kto z nas tego nie zna z własnego doświadczenia? No właśnie.
Czytam dużo. Nawet teraz, kiedy praktycznie nie mam na nic czasu. Ale tak PRAWDZIWEJ książki nie miałem w rękach już dawno. Polecam z czystym sumieniem. Każdemu pokerzyście. I każdemu nie-pokerzyście, żeby zobaczył, że pokerzyści to też normalni ludzie.
Do następnego razu.