A więc jednak jest kolejny odcinek mojego bajania. Abstrahując od głosów ogółu, groźba mycia redakcyjnych klozetów przeważyła i postanowiłem tego cyklu jeszcze nie uśmiercać. Zapraszam na szesnasty odcinek.
Dzisiaj nie będzie nic o pokerze, bo codziennie piszę o pokerze i już mi trochę bokiem wyłazi ten temat. Nie będzie też „Dziewczyny z kajmakowym paznokciem”. Będzie za to pouczająca historia. Ostatecznie nikt nie powiedział, że to ma być blog pokerowy.
Never give up
Lat temu niemal 20, bo w roku 1998, po raz pierwszy pojechałem na wykopaliska. Baza mieściła się w stadninie prowadzonej przez Stefana Polednię w miejscowości Kamieńskie. Jak dzisiaj googlowałem, to i stadnina jeszcze działa, i pan Polednia jeszcze działa. A już wtedy był mężczyzną w poważnym wieku, chłopem postawnym i dziarskim, o aparycji Ferdka Kiepskiego – wąsiur i burza nieokiełznanych włosów na czaszce. Na Mazury przybył ze Ślaska, skąd odebrawszy górniczą odprawę wybrał się na północ, by robić „w koniach”.
Wykopaliska, jak wykopaliska – strugaliśmy jakiś nudny kurhan, o czym już zdaje się kiedyś pisałem. Ale stadnina! W tamtym okresie mocno napaliłem się na konną jazdę. Napaliłem się jak głupi. Nigdy wcześniej nie siedziałem na koniu, ale tamtego lata postanowiłem sobie, że to się wreszcie zmieni. Będę jeździł konno choćbym skisł. Warunki wydawały się odpowiednie, bo konie były na miejscu. Był tylko jeden kłopot. Czas i kasa.
Czas od świtu zajmowało nam grzebanie w tym cholernym kurhanie, po obiedzie jakieś lepienie z gliny czy czyszczenie ceramiki. Kasy nie miałem żadnej – spałem w namiocie a karmiła nas żona pana Poledni (przybyło mi przez miesiąc 10 kilo tak bajdełej).
Co robić?
Stefan Polednia był (jest) facetem, który potrafi docenić zajoba u drugiego faceta. Zgodził się na to, żebym codziennie po robocie przez godzinę uczył się jeździć konno. W ramach zapłaty, codziennie przez godzinę wyrywałem chwasty z jego pola za stadniną. Jakieś takie wielkie osty. Nie wiem, czy nie mógł tego zlikwidować kosą, ale pewnie chodziło o aspekt wychowawczy. No i dobrze. Żeby było jeszcze bardziej wychowawczo, jazdy uczyła mnie trzynastoletnia dziewczynka, która po stadninie zasuwała na oklep na bosaka i ogólnie miała na wszystko wyjebane. Żebyście tylko widzieli, jak mnie opieprzała, że nogi nie tak, że dupa inaczej. Nieważne. Nauczę się jeździć, choćbym zdechł.
No i po jakimś tygodniu lonżowania, woltyżerki w ujeżdżalni i innych podstawowych ćwiczeniach, moja pani profesor zdecydowała, że nadaję się na teren. Zdaje się, że nieco na mnie leciała, bo strasznie chciała mi przypieprzyć. Dość powiedzieć, że na pierwszą jazdę w teren dostałem najgorszego konia. Konik nazywał się Tajfun i był odzyskanym z rzeźni popierdoleńcem. No ale cóż… ja nie pojadę?
Pojechaliśmy
We trójkę. Stefan Polednia, moja instruktorka i ja na Tajfunie. I zapieprzamy po polach i wądołach okolicznych, a mój konik dostaje coraz większego zajoba. W końcu wyrwał do przodu, ja na nim i za cholerę nie mogę zwolnić. Wędzidło takie bardziej lightowe, więc Tajfun nawet go nie czuje. Poniosło mnie bydlę, za nami daleko Stefan i małolata, przed nami jakieś krzaczory i doły. Ja już rąk nie czuję, bo ciągle staram się zahamować. W końcu ściągnąłem jedną wodzę, konik wierzgnął w lewo, strzelił dupskiem, ja w powietrze, toczek w jedną stronę a mój łeb w drugą. Jak gruchnąłem na ziemię gołą głową, to zaraz nadjechali moi towarzysze. Na co czekasz baranie? Goń konia! I pojechali.
Weź goń konia… Jak ostatnia dupa wołowa powlokłem się z powrotem do stadniny. Po drodze miałem wieś… domyślacie się, jakie mnie komentarze przywitały ze strony siedzących pod sklepikiem miejscowych – idzie patafian w sztylpach, z toczkiem pod pachą i wymachując palcatem, ale bez konia… trudno, głowa do góry, jeszcze nie wieczór. Oczywiście jak dotarłem do bazy, to już czekał na mnie rozsiodłany Tajfun do wyczyszczenia. I flaszka do postawienia panu Stefanowi za zaliczenie gleby w terenie.
Flaszkę wypiliśmy przy ognisku
Co dalej z tematem? Panie Stefanie, chciałbym jutro pojechać w teren. Na Tajfunie. Jesteś pewien? Tak. No to dopijmy to i zapierdalaj spać, bo jutro znowu spadniesz. Dobranoc.
Na drugi dzień, po odbębnieniu wykopalisk i wyrwaniu metra sześciennego chwastów, stawiłem się pod stajnią. Tajfun już czekał. Jakaś dobra dusza na szczęście założyła delikwentowi munsztuk – to takie ostre kiełzno, dzięki któremu łatwiej ogarniać co bardziej pojebane koniki. I pojechaliśmy. Tą samą trasą. Przez te same doły. Tajfun szalał, ale nie dał rady. W końcu się uspokoił. Tym razem przez wiochę jechaliśmy dostojnym stępem. Ha wsioki, a wy ciagle z jabolami pod sklepem a ja tu sobie na was z góry. Ten dzień triumfu pamiętam do dzisiaj.
A Stefan? Stefan zakupił butlę żubrówki i zaprosił mnie na picie do siodlarni. Tam czekała kolejna niespodzianka. Otóż okazało się, że po sąsiedzku mieszkał tam wtedy Jerzy Rogalski. I on również stawił się w siodlarni z butelką. Nie wiecie kto to? A pamiętacie porucznika Jaszczuka z serialu „07 Zgłoś się”? No, to w takim towarzystwie świętowałem moje zwycięstwo nad Tajfunem i chyba też trochę nad samym sobą, zwykle leniwym kutafonem. Obudziłem się w jakimś kącie, z wielkim łbem i oczywiście na wykop już nie poszedłem.
Potem już chorowałem na konie bardzo długo i jeździłem kiedy i gdzie się dało. Objeździłem dziesiątki koni, ale Tajfuna nie zapomnę nigdy. Bo to właśnie to bydle nauczyło mnie tego sportu… I pewnie jeżeli bym na niego po raz drugi nie wsiadł, nie wsiadł bym na konia już nigdy.
Do następnego razu.