Witam serdecznie. Trzynasty odcinek mamy szczęśliwie za sobą, teraz już pójdzie z górki. Pewnie większość czytających moje wpisy dobrze wie, że jestem taka menda, co jak się do czegoś przyczepi, to nie odpuści. Tak jest i tym razem. Postanowiłem nie odpuścić.
Ekskluzywna purpurowa marynarka
Wszyscy już wiedzą, że dzisiaj to nie złota bransoletka ani żaden tam sygnecik, ale kawałek szmaty jest najbardziej pożądanym w pokerowym świecie fetyszem. Cacko zwie się „Purple Jacket” i jest główną nagrodą w serii turniejów Poker Masters High Roller. O czym naturalnie donoszą zarówno krajowe, jak i zagraniczne pokerowe media.
O tej ekskluzywnej marynarce napisał już chyba każdy pokerowy portal w Polsce. I każdy, bezmyślnie i z zapałem godnym lepszej sprawy, nazywa to ubranko „Purpurową marynarką”. Na początku myślałem, że to jakiś babol wynikający z używania Google Translatora, ale nie. Dla polskich redaktorów „purple jacket” to „purpurowa marynarka” i koniec.
Otóż nie purpurowa. Rozumiem, że pokerzyści z lekcji polskiego masowo urywali się na wagary, bo to nie jest dyscyplina potrzebna do prawidłowego obliczania oddsów. Również lekcje plastyki mieli w głębokim poważaniu. Ale mnie, humanistę (i polonistę – zaliczyłem kiedyś wojewódzki finał olimpiady polonistycznej) krew zalewa. Bo w polszczyźnie, od zawsze, purpurą określało się właśnie kolor krwi.
Krwi, a nie żadnej tam śliwki węgierki. Purpura to kolor królewski a nie żałobny, jakim jest nasz swojski fiolecik, zwany z angielska „purple”. Barwnik purpurowy uzyskiwało się z paskudztwa o nazwie szkarłatnik. Taki ślimak, co jak się go rozpapcia to mamy purpurową plamę (lub szkarłatną, jak kto woli). I wreszcie – purpuratem nazwiemy kardynała. A nie fioletowego jak śliwka biskupa. To raz.
Dwa, to kolejne słowo występujące w nagłówku. Ekskluzywny. Kolejny przykład baraniej kalki z angielszczyzny, przez którą mało kto już pamięta, co to słowo właściwie znaczy. Otóż objaśniam – w języku polskim słowo „ekskluzywny” oznacza „elitarny, luksusowy, odznaczający się najwyższą jakością”. I taka może być nasza fioletowa marynarka. Ale już nie „ekskluzywny wywiad”, do kurwy nędzy! Wywiad może być „na wyłączność”, co po angielsku określimy właśnie słowem „exclusive”.
Może to niuanse i pierdoły, ale nie dla mnie.
Ja oczywiście rozumiem, że język ewoluuje. Że za jakiś czas może nikt nad Wisłą nie będzie pamiętał znaczenia połowy polskich słów. Pewnie niedługo wszyscy będziemy gadać jakimś debilnym polsko-angielskim żargonem, tak jak dla Anglika debilnym żargonem jest język, którym posługują się Jankesi.
Wujek Google pokazuje fioletowy i pisze, że to purpura – dlaczego mamy mu nie wierzyć? Ale pamiętajcie – Google Wam mózgów nie zastąpi.
A jak już jesteśmy przy polszczyźnie, to kilka słów wytłumaczenia (się). Nie raz i nie dwa dostałem sygnał, że z interpunkcją u mnie średnio. Że, przede wszystkim, obce mi są zasady używania przecinków w odpowiednich miejscach. Przyznaję się. Mam w dupie przecinki. Uważam, że każdy myślący czytelnik sam sobie z kontekstu wyciągnie, w którym miejscu zrobić wydech. Zresztą – przecinki… W hebrajskim nie ma samogłosek i dają radę.
Blasco na Mikrostawkach
Nie grałem. Nie mam na razie czasu.
Kup sobie kozę
Może znacie ten stary kawał – do rabina zgłosił się nieszczęśnik i dawaj narzekać na problemy lokalowe. Jedna izba, w izbie żona i dwa bachory. I jeszcze teściowa chrapie na piecu. Co robić, co robić? Kup sobie kozę. Chłopina posłuchał i kupił. Przychodzi po tygodniu jeszcze bardziej zmarnowany – dzieciaki jeszcze głośniej wrzeszczą, żona wkurwiona i grozi rozwodem, teściowa chce zabić kozę i zjeść, a koza zeżarła pół jedynego tapczana i paskudzi na podłogę. Rebe, co robić? Sprzedaj kozę. Po kolejnym tygodniu przychodzi facet do rabina z butelką, cały w skowronkach. Rebe, ja nie wiem jak ci dziękować! Ja teraz mieszkam w pałacu!
No tak mnie więcej to szło. No i ja, jak ten facet, mam tyle roboty, że nie wiem w co ręce wsadzić. Czasu nie mam żeby się w tyłek podrapać. A jak tak, to kupię sobie tę kozę. Kozą będzie książka. Książka do napisania.
Pomysł wygląda na mało oryginalny, zwłaszcza w świetle tego, że redakcyjny kolega Jack Daniels właśnie zaczął pisać swoją. I jak zaczął, tak się zatrzymać nie może, naklepał już z pół miliarda znaków. Niech pisze na zdrowie. Ja się ścigać nie będę. Zobaczymy, co komu wyjdzie.
Powiadają, że pomysłu na pierwszą książkę nie trzeba daleko szukać, wystarczy napisać autobiografię. Powiadają też, że pisarz przez duże „pe” musi się wyzbyć wszelkich zahamowań, hamulców, wstydu i nieśmiałości, żeby jego dzieło było prawdziwe. Ja nie z tych. Dużo u mnie i zahamowań, i nieśmiałości. Napiszę powieść kryminalną. Kryminalną powieść miejską, coś a’la „Zły” Tyrmanda.
Najważniejsze już mam. Tytuł. Brzmi on „Dziewczyna z kajmakowym paznokciem” i nie jest to tytuł bez sensu. Mam też okładkę – zdjęcie ławeczki Shillera, stojącej w toruńskim parku na Bydgoskim Przedmieściu. Fotkę wykonałem osobiście, bo mam tę ławeczkę 100 metrów od domu. Od tej ławeczki zaczyna się akcja…
W kolejnym wpisie postaram się podrzucić kawałek mojej pierwszej powieści. Na razie kończę rozpisywać wątki. Tylko co ja zrobię z taką masą wolnego czasu, jak już sprzedam tę kozę?
Do następnego razu.