No i pierwsza dyszka pękła. Odcinek numer 10 z jednodniową obsuwą, ale mam nadzieję, że będzie mi wybaczone. Nie wgłębiając się w szczegóły, wczoraj była „smutna środa”, jak śpiewał niegdyś zespół Sztywny Pal Azji. No ale mamy czwartek, nowy dzień, nowe rozdanie i lecimy z koksem. Tabasco od Blasco czas zacząć!
Kto jest w Party tak uparty..?
Dużo u nas słodzenia na temat poker roomu PartyPoker. Poniekąd słusznie. Po pierwsze, program rakeback. Nigdzie indziej nie ma tak dobrze, że co tydzień na nasze konta wpada dodatkowa kasa, w porywach nawet 50% rake’u. Nie da się ukryć, że dla regularnych graczy to bardzo duża zachęta i mocny argument, by grać właśnie tam.
Po drugie – Party nie obudziło się z ręką w nocniku i kiedy tylko zaczęły się ruchawki spowodowane naszą nieszczęsną ustawą hazardową, miało już przygotowaną świetną metodę wypłaty środków. Wiadomo, wpłacić najłatwiej, ale z wypłatami bywa różnie. Skrill, jak dobrze wiemy, wycofuje się z obsługiwania operatorów, którzy mieli „szczęście” znaleźć się na ministerialnej liście stron zakazanych. Bo o płatności tu w głównej mierze przecież chodzi – obejść blokadę adresu dla operatora jest najłatwiej. Wystarczy nieznacznie zmienić adres i gramy dalej. Ale bez przyzwoitej i pewnej metody wypłaty środków nawet najlepszy poker room w końcu padnie. W Party mamy kartę GoPlay i wszystko cacy. A żeby było śmiesznie, to Party na żadnej zakazanej liście nie ma. Ale jakby co, są przygotowani.
Po trzecie – widać, że w Party coś się ciągle dzieje. To żywy poker room, którego włodarze nie zasypują gruszek w popiele. Ot, choćby ostatni face lifting softu. Było blado i białawo, jest czarniawo. Poza tym nieco poprawiono nawigację i ergonomię strony.
Po czwarte i może najważniejsze – Party nie jest jeszcze tak zaregowane jak Starsy, więc i zawodowcy mogą czuć się tam lepiej, goniąc fishów od stolika do stolika.
I pięknie. Ale jest w tym roomie także coś, co mi się zdecydowanie nie podoba. Mi, jako okazyjnie grającemu pół-amatorowi, który akurat lubi PLO. A jak nie PLO, to mikro MTT. A jak nie mikro MTT, to mikro S’N’G. Albo w ostateczności S’N’G Hero, ale w odmianie PLO.
Można psioczyć na Starsy, że mają gdzieś graczy zawodowych, i co i rusz wypluwają jakieś dziwne pomysły z myślą o masowym, amatorskim kliencie. I żeby było jeszcze bardziej masowo, to coraz więcej w tych pomysłach elementów losowych, a coraz mniej skilla. Niby jeszcze poker a już trochę bingo. No ale podobno to się sprawdza biznesowo, więc na zdrowie. Wizerunkowo chyba mniej.
Ale w jednym PokerStars bije resztę na głowę – w ofercie dla pokerowego planktonu, czyli również dla mnie. Dlaczego nie mogę zagrać na Party w jakimś dużym MTT za 0.50$, który nie byłby satelitą o jakiś nędzny bilet, którego w dodatku nie mogę wymienić choćby na T$? Dlaczego nie ma hiper-popularnych wielostolikowych S’N’G za dolara czy dwa? Dlaczego tak mało PLO? Czy Party położyło laskę na rejony, w których dzisiaj rządzą Starsy? Mam nadzieję, że jednak nie…
Blasco na mikrostawkach
Był piękny pomysł, żeby zrobić na mikrostawkach tysiąc dolarów w miesiąc. Niestety, pomimo tego, że pomarańczowa kreska zaczęła zasuwać do góry, to zielona kilka pięter pod nią. Do tematu wrócę innym razem. I tyle w tej kwestii na dzisiaj.
Nigdy nie denerwuj francuskiego policjanta
W ostatniej części, tradycyjnie najlżejszej, opowiem Wam nieco o pewnej podróży. Podróży, która nauczyła mnie o życiu więcej, niż wszystkie poprzednio odbyte, jak i te, w których brałem udział później. Otóż będąc osiemnastoletnią dziewczynką, wybrałem się ze starszą siostrą do Francji. Autostopem. Czas akcji – lato 1995.
Akcja była szybka. Swój pomysł siostrzyczka sprzedała mi powiedzmy w piątek, a już w niedzielę staliśmy na wylotówce z Warszawy z plecakami. Najdłużej oczywiście jechaliśmy do granicy z Niemcami (tak, tak, kiedyś była granica z Niemcami). Nie wiem jak to dzisiaj wygląda, ale wtedy Polacy niechętnie brali autostopowiczów. Tak czy inaczej, podróżowaliśmy zwykle TIR-ami, i w końcu, po dwóch dniach i noclegu w żywopłocie na jakiejś stacji benzynowej, przekroczyliśmy granicę. Aha, podobno nie jechaliśmy w ciemno, tylko do jakichś znajomych…
Przez Niemcy przejechalibyśmy w miarę sprawnie, gdyby jeden z podwożących nie zostawił nas przy zjeździe z autostrady. Na autostradzie stopa się nie łapie. Przekonaliśmy się o tym prędko – pierwszy przejeżdżający partol zgarnął nas do radiowozu. Mandat? Skąd. Podwózka na stację benzynową, gdzie już można łapać stopa legalnie. Może i można, ale nie zawsze się znajdzie chętny. Po kilku godzinach ruszyliśmy tyłki i dawaj nazad autostradą w stronę Francji.
Na autostradzie, jak to na autostradzie – raczej mało żywopłotów a tu zbliża się wieczór. Zatrzymał się w końcu jakiś Polak, ale wziąć nas nie chciał. Poczęstował pepsi. Idziemy dalej. Wieczór się zbliża. My głodni jak psy, bo cała kasa na miesięczny wyjazd skończyła się po dwóch dniach – na miejscu miała być jakaś wspaniała robota.
Polak Niemiec dwa bratanki
I nagle stał się cud. Zatrzymał się jakiś opel i kierowca macha, żebyśmy podeszli. Niemiec. Z fajką. Z brodą. Na pewno miał dziadka, jak nie w Wehrmachcie, to w SS. Ni w ząb ani po angielsku, ani po francusku. Na migi mu pokazaliśmy, że jedziemy do Paryża. I wiecie co? Zjechał na pierwszą stację, kupił nam żarcie i zadzwonił do swojej Frau, że na kolacje to się spóźni. I zawiózł nas do samego Paryża. Chyba nawet dał nam parę groszy. Dacie wiarę?
Jesteśmy więc w Paryżu, środek nocy. Mieszkanie, w którym mieliśmy się zalogować, dostępne dopiero od jutra. Urokliwy nocleg w altanie w paryskim parku. Rano łaźnia (przezajebista rzecz!), jakaś kawa i zasuwamy metrem (oczywiście na gapę, ostentacyjnie przeskakując bramki, albo na siłę odchylając te nieprzeskakiwalne – obsługa metra dyskretnie odwracała wzrok) w okolice Lasku Bulońskiego, gdzie nasza kwatera. Kwatera jak kwatera, tylko nie ma prądu. Po co komu prąd. No ale do rzeczy – o co chodzi z tymi policjantami???
Wspaniała robota okazała się myciem szyb na skrzyżowaniach. No to myjemy. Siku siku na szybkę, majtu majtu ściągaczką, dwa franki (kiedyś we Francji płaciło się frankami) do kieszeni i na fajki jest. Ale nagle podjeżdżają do mnie dwa motocykle, a na motocyklach dwóch gliniarzy. Co tu robisz? – Je ne parle pas français... Gdzie mieszkasz? Je ne parle pas français… Co masz w kieszeniach? A ja, jak ostatni debil wybrałem się na tę wycieczkę nie tylko z paszportem, ale i z dowodem osobistym. Kiedyś to była taka zielona książeczka, której raczej nie wolno było wywozić za granicę.
No i dopiero się wkurwili. Co to ma być? W Polsce macie dwa paszporty? Je ne parle pas français… I wtedy jak mi nie zasunie paralizatorem po nerkach, to jakbym nie pościł od dwóch dni, to niechybnie bym się sfajdał w gacie. Od razu sobie przypomniałem, jak się parla français. Na szczęście w końcu pojechali, ale przedtem zniszczyli moją sikawkę i ściągaczkę. Później już mi nie przychodziło do głowy struganie wała przy francuskich policjantach.
To tylko kilka pierwszych dni. Byliśmy tam ponad miesiąc i Paryż wcale nie był docelowym punktem naszej podróży. To w Rennes po raz pierwszy wszedłem na drogę kryminalnych występków. Historii jest na całą książkę. Ale o tym może kiedy indziej.
Do następnego razu.