Znowu środa, więc znowu ja. Wakacje w pełni, dzieci na koloniach, starzy mają wolną chatę. Tylko Blasco, za popełnione i nie popełnione grzechy, wysiaduje przed laptopem i klepie. Co robić, taka karma. Zaczynamy.
W Ołomuńcu na Fiszplacu
Pokerowym wydarzeniem bez precedensu w naszej części Europy stał się festiwal Poker Fever – wymyślony, zmontowany i kierowany przez Marcina Jabłońskiego. Marcin w świadomości pokerzystów pojawił się już ładnych parę lat temu, gdy wprowadzał na nasze podwórko markę HeyPoker. Potem zajął się pokerem w Redbecie. Za każdym razem z powodzeniem. Musi mieć skubany smykałkę. Najlepszym dowodem to, co się wydarzyło w Ołomuńcu.
Kogo nie ma w Ołomuńcu, ten przynajmniej o Ołomuńcu czyta. Nie ma w tej chwili ważniejszego wydarzenia dla polskich pokerzystów. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że dopiero co zakończony WSOP nie wzbudził w naszych graczach takiego zainteresowania, co w sumie tani, bez historii i rozgrywany gdzieś na czeskim zadupiu Poker Fever. Skąd taki sukces?
Po pierwsze – Marcin to firma. Jak już się za coś bierze, to robi to ma maksa. I ludzie uwierzyli, że jak pojadą grać do Ołomuńca, to wszystko będzie jak należy. I nie zawiedli się.
Po drugie – wpisowe. Jak na polskie warunki – wyjątkowo przystępne. A do tego doszły rozgrywane od miesięcy satelity, dzięki którym wejściówki wygrała masa ludzi. No i sporo eventów – dla każdego coś miłego.
I po trzecie – Ołomuniec to prawie przedmieścia Rybnika. Bliżej z Katowic do Ołomuńca niż z Gdyni do Krakowa. Czyli gramy prawie u siebie!
No właśnie. Czy nikt w tym chorym kraju, do jasnej cholery, nie wpadnie wreszcie na to, by ucywilizować pokera live? Dlaczego Marcin Jabłoński nie może organizować swojej Pokerowej Gorączki gdzieś w Polsce? Czy to naprawdę takie trudne do zrozumienia, że tego typu pokerowa impreza może się tylko opłacić. Wszystkim! (To oczywiście naiwne okrzyki, które każdy z nas od czasu do czasu z siebie wydaje, bez nadziei na efekt). No ale póki my żyjemy… kto wie.
Przyszła kryska czy nie przyszła?
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mi się nie chce o tym pisać. No ale jak już zacząłem epopeję pod tytułem: „Starsy na czarnej liście”, to ją skończę. W poniedziałek, na każdego, kto chciał dokonać wpłaty na soft PokerStars przy użyciu internetowego portfela Skrill, czekał nieprzyjemny komunikat:
Tak, Skrill wycofuje się z obsługi operatorów, którzy mają szczęście znaleźć się w rządowym rejestrze nielegalnych witryn. PokerStars już tam wisi. I co z tego?
Po raz kolejny odpowiadam – nico z tego. Wpłacić forsę możemy sobie choćby przy pomocy kodu Paysafecard. A jak wypłacić? Podejrzewam, że PS szybko znajdzie jakieś wyjście, żeby mu gracze nie pouciekali. PartyPoker, którego w rejestrze nie ma, ma w zanadrzu prostą w użyciu i wygodna kartę goplay. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby i PokerStars coś podobnego u siebie wprowadził. A jak nie wprowadzi, to są inne metody. Tak więc po raz kolejny – bez paniki!
Najgłupszy blef w życiu
Tradycyjnie w tym miejscu raczyłem Was opowiastką na temat minionych, lepszych czasów. Lepszych dla pokera w Polsce. Dzisiaj mała odmiana – nie będzie o pokerze. Będzie natomiast o pewnym blefie, na który pozwoliłem sobie w czasie, gdy jeszcze zajmowałem się moją wyuczoną dyscypliną, czyli archeologią.
W styczniu roku 2000 okazało się, że moja ówczesna narzeczona, również studiująca archeologię, wybiera się na wykopaliska do Izraela. Mniejsza o to, skąd zdobyła środki (za zagraniczne wykopaliska student płaci sam, czasami ma za darmo żarcie albo spanie). Ważne, że jechała sama, a ja, jak ostatni Rzymianin, miałem zostać na cały miesiąc w domu.
Sytuacja kusząca, ale po tygodniu imprezowania zaczęło mi się przykrzyć. I również, mniejsza o to, skąd wziąłem kasę, ale tydzień po jej wylocie miałem już w paszporcie izraelską wizę (kiedyś trzeba było o taką się postarać), spakowany plecak i parę dolców w kieszeni. Poleciałem, doleciałem i jestem. Łatwizna. Ale nie o przylot tu chodzi, ale o wylot.
Tak się złożyło, że bilet powrotny miałem na lot kilka dni późniejszy, niż moja wybranka. Ale w Tel Awiwie zameldowaliśmy się razem. Ja te kilka dni spędziłem u znajomych mojej ciotki. Ale do rzeczy. Aby wylecieć z Izraela, należy stawić się na lotnisku na 4 godziny przed odlotem. Na wszelki wypadek, gdyby zachodziła konieczność dłuższego sprawdzenia delikwenta przez odpowiednie służby. Tak, zgadliście – delikwentem, którego na cel wzięły odpowiednie służby, byłem ja.
Osiemnastoletnie dziewczę w poważnym mundurku i z wielką spluwą przy pasie poddało mnie na początek serii niewinnych pytań. Po co tu przyleciałeś? Studiujesz Starożytny Rzym, to po co przyleciałeś do Izraela? Jak się nazywa twoja narzeczona? Dlaczego nie wracacie razem? Gdzie się zatrzymałeś w Tel Awiwie? Masz do nich numer? Zadzwonimy. Okej, potwierdzają. No to po co tu przyleciałeś? Przypomnij, jak ma na imię twoja narzeczona? I tak przez 2 godziny… W międzyczasie inne dziecko przerzucało brudne skarpetki z mojego plecaka, a jeszcze ktoś inny prześwietlał rurki z mojego namiotu. Rozebrali mnie do gaci, w tyłek nie zaglądali. Po czterech godzinach, nie do końca przekonani, postanowili jednak mnie puścić. Ale do samego odlotu łaził za mną typ z giwerą.
Rok później wybrałem się znowu do Izraela na wykopaliska, ale już jako uczestnik. Kopaliśmy na Wzgórzach Golan. Mieszkaliśmy w kibucu z wielką armatą wycelowaną w stronę Libanu. Wesoło. O samych wykopaliskach może opowiem kiedy indziej, teraz wróćmy do mojego wielkiego i durnego blefu. Otóż sytuacja podobna, lotnisko imienia Bena Guriona w Tel Awiwie. Ja z moim wielkim plecakiem wyładowanym śmierdzącymi skarpetami. Pierwszy podchodzę do dziewczynki z giwerą, rzucam mój mandżur na pulpit i zabieram się za rozpinanie zamka. Nie. Nie ty. Kolega pokaże bagaże. Ty możesz iść.
Na dnie plecaka, zawinięty w koszulkę z wizerunkiem Arafata, spoczywał uzbrojony nabój karabinowy, znaleziony podczas grzebania w piachu na jednym z przepięknych Wzgórz Golan. Mam go do dzisiaj. Jakby zajrzeli do plecaka, pewnie jeszcze bym tam siedział…
Do następnego razu.