Od początku kwietnia na stronach wszystkich liczących się operatorów trwa turniejowe szaleństwo. Czas SCOOP-ów i WCOOP-ów to wyjątkowe momenty w roku, gdy „każdy” pokerzysta rzuca to, przy czym sobie na co dzień dłubie, i zamienia się w specjalistę od turniejów MTT. Skutkiem takiego stanu rzeczy jest ogromna frekwencja, co przekłada się na wielotysięczne fieldy. W przypadku największych eventów mówimy nawet o dziesiątkach tysięcy graczy siedzących jednocześnie przy stołach.
Pamiętam słowa Dana Harringtona (a może był to ktoś inny ze starej szkoły?), który przybywszy kiedyś na salę, w której odbywał się Main Event WSOP – a było to w czasach, w których popularność pokera gwałtownie rosła – i zobaczywszy, z jakim fieldem będzie musiał rywalizować, miał szczerą ochotę odwrócić się na pięcie i udać się do domu. Dziś wielotysięczne fieldy są uznawane za coś naturalnego. Dziś każdy upatruje swojej szansy na wygranie „life changing money” w tym jednym, a jak nie w tym jednym, to w tym następnym, i w następnym, i w kolejnym evencie – i tak aż do końca harmonogramu. Jak to zwykle w życiu bywa, zarabia garstka, a reszta jest dostarczycielami kapitału lub w kręci się na poziomie break even.
Dosłownie wczoraj mój redakcyjny kolega, który dobrze wie, że zajmuję się wyłącznie grami cashowymi, zapytał mnie, czy nie ciągnie mnie do tego, żeby przy okazji „czasu SCOOP-ów” odpalić jeden czy dwa turnieje na boku. Odpowiedziałem, że nie, że ani trochę mnie do tego nie ciągnie. Wielogodzinne siedzenie przy stole i mglista wizja jakiejkolwiek zapłaty za zainwestowany w to przedsięwzięcie czas całkowicie zniechęca mnie do podążania za tłumem.
Gdy patrzę na tabuny ludzi siedzących przy stołach i racjonalnie, a nie życzeniowo, oceniam szansę ustrzelenia czegoś dużego, to wyobrażam sobie, że gdybym znajdował się po złej stronie wycelowanego pistoletu i musiałbym wybierać, to wolałbym otworzyć inną zakładkę na PokerStars, tę z napisem „Casino”, i tam zainwestować wpisowe w grze w czerwone i czarne. Po minucie byłoby po wszystkim. Za postawione 100$ na jeden z kolorów, pewnie nie dostałbym średnio więcej niż 48$ z powrotem, ale w porównaniu do zwrotu, którego mógłbym spodziewać się z eventu, w którym gra kilka tysięcy osób, zwrócenie się w kierunku koła fortuny wygląda całkiem kusząco.
Pewnie jestem zbyt słaby w odmianie turniejowej, że zamiast wielogodzinnego przesiadywania przy stole bardziej opłaca mi się zakręcenie kołem. Są jednak gracze w Polsce, którzy bez wahania wybiorą pokerowe maratony, bo im się to po prostu opłaca. To bardzo elitarna grupa pokerzystów, nazwijmy ją „Sosicki i Tegesy”, której członkowie w niemal każdej serii potrafią ustrzelić jakiś wielki wynik. Nie przestaje robić to na mnie wrażenia, i myślę, że tak już zostanie na zawsze, że na czas wielkich turniejowych serii ci gracze potrafią maksymalnie spiąć poślady i po kilkunastu godzinach zmagań jednego dnia i kolejnych kilkunastu drugiego dnia (a czasem nawet i trzeciego) dostarczają okazałe wyniki. Mój szacunek dla Was, drodzy Panowie, a może i Panie (kto wie?), jest nieskończenie wielki.
Większość uczestników pokerowych festiwali to jednak tylko marzyciele, bez żadnych szans na wygraną. Do stołów przyciągają ich miliony dolarów w pulach gwarantowanych i wizja tego, jak może być pięknie, gdy ten „one time” się zmaterializuje. Problem polega jednak na tym, że życia może im nie starczyć, żeby binknąć coś znaczącego, dlatego życzę im po prostu cholernie dużo szczęścia, całą masę szczęścia, wagon szczęścia, ultra runa i + 5% szans więcej na wygrywanie flipów. Wszystko może się zdarzyć – choć nie stawiałbym zbyt wiele na to, że przydarzy się właśnie Tobie – co wielokrotnie pokazała już historia. Nawet przy bardzo przeciętnych umiejętnościach, gdy tylko karty będą współpracowały, każdy scenariusz jest możliwy. To jest właśnie piękno pokera. Za to kochamy tę grę.
Do końca zmagań pozostał jeszcze jeden tydzień. Trzymam kciuki za marzycieli, za crème de la crème polskiego kontyngentu i za wszystkich pomiędzy nimi. Ja pozostanę przy swoich pewnych 48$.
Idę popływać w EV. Udanej niedzieli.