Dzisiejszy dzień jest dla mnie wyjątkowy. Wczoraj szybciej poszedłem spać, aby już było dzisiaj. Wiem, technika żywcem wyjęta z repertuaru ruchów Kubusia Puchatka, który, jak wszyscy dobrze wiemy, wielkim mózgowcem nie był, ale od dziecka ją stosuję i dla mnie się sprawdza. Po co zmieniać coś, co dobrze działa? Że starszy? Że nie wypada? Sprawdza się… no kurde.
Gdy chodziłem do szkoły podstawowej, przyspieszone spanie stosowałem zaledwie kilka razy do roku. Normalnie, jak każde „białe” dziecko, chciałem jak najdłużej siedzieć i oglądać telewizję. Zawsze wydawało mi się, że wszystko co najciekawsze leci w „szkiełku” kilka minut po tym, jak mama zgasi mi światło w pokoju. Nie myliłem się.
W czwartki było najlepiej. Gdy tylko rozpoczynało się wycie policyjnych syren, uwielbiałem skradać się do pokoju moich rodziców. Przez uchylone drzwi, „na gapę”, oglądałem wówczas program 997 Michała Fajbusiewicza. Moim idolem był Zdzisław „Saszłyk” Najmrodzki, taki PRL-owski „janosik”, który grabił bogatych i zapominał oddawać biednym. Do dziś pamiętam, jak przez szparę w drzwiach oglądałem jego brawurowe ucieczki policji, w tym oczywiście jego opus magnum, czyli moment, gdy zapadła się pod nim ziemia na spacerniaku więzienia, a on sam dał dyla. Rozalia Kiepska powiedziałaby, że Najmrodzki był kanalią i miałaby rację, ale wówczas jego wyczyny działały na wyobraźnię młodego chłopca. Przysięgam, że później lepiej wybierałem swoich idoli.
Gdy trochę bardziej dorosłem, ale nadal miałem mleko pod nosem, zrozumiałem, jak fascynujące mogą byś wieczorne audycje, które nadawane były w piątki w słonecznej telewizji. Od pierwszego spektaklu, w którym zobaczyłem, że ktoś mnie tu jednak, kurde blaszka, oszukuje i że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że jednak nie znaleziono mnie w kapuście, stałem się miłośnikiem saksofonu. Wiele się nie zmieniło w temacie moich preferencji w dorosłym życiu. No sami posłuchajcie, czyż to nie jest piękne? A że i było na co popatrzeć, to już inna sprawa.
Tak mi się właśnie przypomniało…
Swoją drogą pamiętam, jak kilka lat temu uczestniczyłem w eksmisji dwóch panów z mieszkania na poznańskich Jeżycach i jak w tej całej smutnej sytuacji doszło do zabawnego epizodu. W czasie, gdy wykonywałam czynności na mieszkaniu, podszedł do mnie dotychczasowy właściciel i ściszonym, konspiracyjnym tonem rzekł:
– Psst, psst. Chodź Pan na słówko.
Jak podszedłem, to on kontynuował.
– Powiem panu jedno. Wy mnie możecie stąd wywalić. Możecie mi wszystko zabrać. To mieszkanie, wszystko, wszystko. Ale – i wtedy złapał mnie za ramię, czym zasygnalizował, żebyśmy przeszli do szafy stojącej w przedpokoju – czy zaopiekuje się pan moimi kasetami?
Czułem, że coś dobrego się święci. Liczyłem na jakieś klasyki, nie wiem, „Rambo”, „Działa Navarony” itp. Z tytułami się pomyliłem, ale to, co znalazłem, również można by zaliczyć do evergreenów. Co ciekawe, w całym mieszkaniu był smród, brud i ubóstwo, a w mojej szafie ład i porządek. Czy tędy można było dostać się do Narnii? Nie wiem. Za to z pewnością można było odwiedzić „Heidi w pornolandii”. Od „podłogi aż po sufit” szafa wypełniona była kasetami VHS. Panie, świat takich rzeczy nie widział. Same NRD-owskie, garażowe produkcje. Wszystkie konfiguracje. All-inclusive i wunderbar w jednym. Towar taki, że pewnie i brak saksofonu bym przebolał…
Nie powiem, przyszło mi przez myśl, żeby spełnić życzenie starszego pana i zaznajomić się nieco z klasyką gatunku, jednak doszedłem do wniosku, że nawet nie będę już miał gdzie tego odtworzyć. Skłamałem, że się zajmę gorącym towarem, a potem wszystko poszło na śmietnik. Do dzisiaj zastanawiam się, czy czegoś ważnego nie straciłem…
Wracając do tematu
I tak to jest, jak człowiek się rozmarzy i zboczy z obranego tematu. Ale już wracam do myśli przewodniej. Przyspieszone spanie stosowałem za dzieciaka w dwóch przypadkach: jak walczył Andrzej Gołota i jak były finały NBA, w których udział brała drużyna Orlando Magic, Chicago Bulls, potem jeszcze L.A. Lakers. Wtedy dałbym się poddać hibernacji, żeby to wszystko się już zaczęło. Niestety z biegiem lat ta euforia minęła. Naprawdę mi tego brakuje.
Niedawno zastanawiałem się nad tym, że jakoś tak jest, że po trzydziestce człowiek już się tak „nie jara” tym wszystkim, mimo iż nadal lubię obejrzeć dobrą walkę, dobry mecz – byle nie piłki nożnej – dobrym saksofonem również nie wzgardzę. Ale wiecie – to już nie to samo. Niby ciągle potrafię wydrzeć się w nocy, jak naszych biją lub jak my kogoś bijemy, czy jak wpadnie „buzzer beater” decydujący o wygranej mojego zespołu, ale to już niestety nie to. Jak to mówią na forach, „nie ma już na kogo wstawać.” Jak Andrew bił się za Polskę, to wszyscy wstawali. Czasami tylko nie On…
Wszystko, co napisałem, możecie teraz wyrzucić z pamięci, gdyż od tej reguły jest jeden wyjątek – Joanna Jędrzejczyk. Dziś w nocy Polka, mistrzyni UFC, wchodzi po raz kolejny do oktagonu, żeby pokazać całemu światu, jak to się robi. Od dwóch lat „na nią wstaję” i dzisiaj zrobię podobnie. Żadne widowisko sportowe nie daje mi obecnie tyle radości, nie przysparza tylu emocji, i to tych, za którymi tęsknię najbardziej, tych, które towarzyszyły mi przy oglądaniu nocnych wydarzeń sportowych w połowie lat 90-tych, co występy Pani Joanny. W momencie, gdy piszę ten tekst, dochodzi godz. 17:00. Zaraz będziemy transmitowali HR for One Drop za 100K€, super sprawa, a ja najchętniej wypiłbym piwo i poszedł spać, żeby obudzić się w momencie, gdy Bruce Buffer będzie wywoływał #JJChamp do klatki.
Wiele się w tym względzie zmieniło. Kiedyś – mówię o latach 90-tych – jedyną kobiecą zawodniczką, którą dało się oglądać, była bokserka(?) z Niemiec, Regina Halmich. Reszta pań prezentowała koszmarny poziom. Walki w kisielu lub w makaronie były bardziej ciekawe niż konfrontacje zawodowych fighterek. Obecnie, i mówię to bez zająknięcia, pojedynki kobiet w formule MMA są często bardziej elektryzujące niż walki mężczyzn. To tylko pokazuje, jak bardzo rozwinęły się sporty walki, w tym i kobiece sporty walki. Potrzeba było pracy przez kilkanaście lat, ale efekt jest taki, że dwa mistrzowskie starcia wybitnych zawodniczek mogą być Main i Co-Main Eventem numerowanej gali UFC – UFC193 – i bez problemu wyprzedać całą halę. Kobiece MMA nie ma już nic wspólnego z walkami w kisielu. To mnie bardzo, bardzo cieszy.
Pobawię się trochę w Kejsi i przedstawię moje typy na dziś: Joanna by murder! Ja tam już idę spać. Niech to się już w końcu zacznie. Dobranoc.
PS: Polecam każdemu główną kartę UFC 217, bo jest DOSKONAŁA.