Wczoraj wróciłem z dwutygodniowego urlopu, w czasie którego tydzień spędziłem w słonecznej Barcelonie, a drugi tydzień w „pizgających złem”, tj. śniegiem, deszczem i wiatrem, Tatrach. Przed wyjazdem bardziej cieszyłem się z podróży do drugiej destynacji, jednak rzeczywistość zweryfikowała moje oczekiwania.

Los sprawił, że będąc w Barcelonie, stałem się naocznym świadkiem wydarzeń, które przejdą do historii. Mój pobyt w stolicy Katalonii zbiegł się w czasie z finiszem kampanii, której kulminacyjnym punktem było referendum w sprawie niepodległości regionu formalnie będącego częścią królestwa Hiszpanii. Samolot wiozący mnie z powrotem do Polski oderwał się od pasa startowego na dzień przed głosowaniem zaplanowanym na 1 października. Myśl o tym, że na ulicach Barcelony znów może dojść do rozlewu krwi niewinnych ludzi, bardzo mnie niepokoiła. W wielkim napięciu czekałem na doniesienia mediów odnośnie rozwoju sytuacji przed lokalami wyborczymi. W jaki sposób wszystko się skończyło, wiecie z przekazów telewizyjnych. Ja, jako że nie bawimy się na łamach naszego portalu w politykę, nie pokuszę się o komentarz odnośnie wyborów, a w niniejszym wpisie chcę Wam opowiedzieć, jak wyglądała atmosfera na ulicach miasta na kilka dni przed głosowaniem.

Barcelona
Flagi niepodległej Katalonii rozwieszone na balkonach były istotnym elementem tutejszego krajobrazu

Barcelona przywitała mnie wielkim smrodem. Po opuszczeniu Terminala nr 2 lotniska El Prat w nozdrza uderzył mnie bardzo nieprzyjemny zapach, no właśnie sam nie wiem czego: była to stęchlizna pomieszana z zapachem nachosów i słodu, którego używa się do produkcji piwa. W przewodnikach o tym nie mówili. Mina mi zrzedła. Na szczęście po oddaleniu się kilka kilometrów od terminala dziwny zapach zniknął.

Z racji tego, że metro już nie działało, dostałem się do centrum miasta nocnym autobusem. Wysiadłem z niego na przystanku końcowym, którym był Plac Kataloński. Nie minęło kilka chwil, kiedy moje nozdrza znów zostały potraktowane dawką intensywnego zapachu. Tym razem była to średnio lubiana przeze mnie woń najprawdziwszej włoszczyzny z Holandii. Nie wiedziałem, że palenie pod chmurką w Hiszpanii jest dozwolone. Jak się potem okazało, nie jest – chociaż palić można na specjalnych warunkach, w miejscach do tego wyznaczonych.

Już pierwsze minuty w centrum miasta pokazały, że mieszkańcy i ich goście nic sobie nie robią z obowiązujących zakazów. Na Placu Hiszpańskim, który po drodze mijaliśmy, tego wieczoru odbywał się wiec/koncert, w którym uczestniczyło kilka tysięcy osób, tak więc możecie sobie wyobrazić, jak wiele służb mundurowych było w tym czasie na ulicach. W żaden sposób zwiększona obecność stróżów prawa nie wpływała na ilość spalonej marihuany, której charakterystyczna woń unosiła się w powietrzu. To właściwie nie zmieniło się do samego wyjazdu. Przechodząc ulicami miasta, często natykałem się na chmury rozweselających oparów, a ponadto otrzymywałem 3-4 zaproszenia dziennie do coffe shopów, które w Barcelonie nie są publiczne i działają na innych zasadach niż w Amsterdamie.

W paleniu zielska brylowała młodzież odziana we flagi, które symbolizowały ich dążenia wolnościowe. W ogóle Barcelona była w tym czasie obwieszona flagami katalońskimi i ulotkami zachęcającymi do wzięcia udziału w referendum niepodległościowym. Duże wrażenie zrobił na mnie przejazd kilkudziesięciu ciągników rolniczych przez centrum miasta, które przystrojone były w „rewolucyjne” barwy. Ich kierowcy trąbili, energicznie gestykulowali, wznosili do góry zaciśnięte pięści i zachęcali do walki w słusznej sprawie. Pech chciał, że ten obrazek mogłem oglądać tylko z pewnej odległości, bo akurat znajdowałem się we wnętrzach Casa Batllo.

Barcelona Doro Blog
Winda do metra na stacji Joanic

Ducha walki o wolną Katalonię najwyraźniej widać było poza centrum, np. w cudownej dzielnicy Gracia, gdzie nocowaliśmy, czy w wielokulturowej – niekoniecznie bezpiecznej – El Raval. Gdy z ukochaną wyszliśmy na wieczorny spacer na Wzgórze Montjuic, aby wypić tanie wino na ławce i napawać się piękną, nocną panoramą Barcelony, po raz pierwszy zetknęliśmy się z jeszcze jednym symbolem sprzeciwu wobec władz federalnych urzędujących w Madrycie. O godz. 22:00 w dole rozległ się wielki harmider. Moje główne skojarzenie było takie, że zaraz przejedzie pociąg, dlatego na przejeździe kolejowym zamyka się szlabany i ostrzega kierowców sygnałem dźwiękowym. Ale to nie było to. To trwało za długo. Po jakiś 10 minutach odgłosy ustały, a ja dopiero następnego dnia dowiedziałem się, co to było.

Mieszkańcy Barcelony, którzy głosowali za niepodległością Katalonii, w ten sposób wyrażali swój sprzeciw przeciwko polityce Madrytu. Hostelowy administrator powiedział mi, że lokalna społeczność już od jakiegoś czasu tak robi i że zwyczaj został zaczerpnięty z miast Ameryki Południowej. Film, który widzicie powyżej, do końca nie oddaje tego, co można było zobaczyć na ulicach, bo zdjęcia robione były po zmroku. Mało widać, ale przynajmniej możecie posłuchać odgłosów „zbuntowanej ulicy”. Każdy, kto utożsamiał się ze sprawą, łapał cokolwiek, co miał pod ręką i uderzał w co popadnie. Ludzie w każdym wieku wychodzili na balkony. Wyły alarmy w samochodach. Mieszkańcy w ten sposób okazywali swój sprzeciw przeciwko najeźdźcom (właśnie w ten sposób Katalończycy postrzegają władze federalne). Dość powiedzieć, że policja w Barcelonie wymówiła posłuszeństwo Madrytowi, dlatego do pacyfikowania osób chcących wziąć udział w nielegalnym referendum ściągnięto tysiące policjantów z innych regionów Hiszpanii, których skoszarowano w porcie.

W czasie pobytu natknęliśmy się dosłownie na jedną zorganizowaną manifestację, którą musieliśmy gdzieś bokiem ominąć. Nie dlatego, że było niebezpiecznie, tylko po to, aby płynniej przemieścić się do celu. W Barcelonie, w czasie naszego pobytu obchodzono jakieś lokalne święto i dlatego na wielu większych placach odbywały się koncerty, parady, pokazy, które zdominowały krajobraz centrum miasta. Podobało mi się to bardzo, ale w strefie, w której ciągle obowiązuje czwarty stopień w pięciostopniowej skali zagrożenia terrorystycznego niekoniecznie chciałem się wtapiać w rozentuzjazmowany tłum. Jak już jesteśmy przy tym temacie, to powiem Wam jedną rzecz. Nie cierpię Krupówek i Monciaka. Nie ma zatem opcji,  żeby Las Ramblas przypadła mi do gustu. Nie mówiąc już o tym, że będąc w tym miejscu wielokrotnie, za każdym razem miałem w głowie widok rozjeżdżanych, niewinnych osób, które po prostu wyszły tamtego dnia na spacer, aby podziwiać uroki jednego z najpiękniejszych miast na świecie. Nie czułem się w tym miejscu zbyt dobrze.

Abstrahując od zagrożeń terroryzmem, które mogą dosięgnąć nas w każdym miejscu na ziemi, w Barcelonie czułem się niesamowicie bezpiecznie i to o każdej porze dnia i nocy. Centrum miasta naprawdę żyje przez całą dobę. W wąskich uliczkach Gracii czy w Barri Gotic nawet po zmierzchu prędzej natkniecie się na parę w objęciach niż na jakiegoś zbira.

Mnie, a znany jestem ze swojej niechęci do muzułmanów, bardzo ucieszyło to, że nie było ich widać w mieście. „Czarnej mamby”, które dominują w krajobrazie np. Berlina czy Londynu, nie spotkałem żadnej. Kobiety z chustami również pojawiały się bardzo sporadycznie. Radykalnych „akbarów” wypatrzyłem dosłownie dwóch. Za to mnóstwo jest Hindusów i synów Afryki, którzy w Parku Guell sprzedają zimną wodę i bezużyteczne bibeloty. W centrum, w Parku Cuitadella oraz w dzielnicy portowej lubują się handlem podróbkami produktów znanych marek, a na Barcelonecie i innych plażach serwują sangrię, mojito i wciskają komu się da wielkie chusty, na których można usiąść i uchronić wrażliwą rzyć przed szorstkością piasku. Szlag mnie trafiał, tacy byli nachalni. Od razu zatęskniłem za bałtyckimi specjalistami od handlu gorącą kukurydzą i lodami bambino.

Barcelona urzekła mnie swoim pięknem i wiem, że kiedyś do niej powrócę. Mógłbym tam nawet zamieszkać. Gdybym tylko zarabiał w euro…

Na temat wyprawy w góry nie ma właściwie co pisać. Pojechaliśmy w najgorszym momencie. Wróciłem do domu z gorączką. Wszystko dzięki „Ksaweremu”, deszczowi i śniegowi, które naprzemiennie lub w tercecie niweczyły nasze całkiem ambitne plany wycieczkowe. Moja luba z siostrą trochę więcej poskakała po samych szczytach. Ja, zrażony tym, że prawie zdmuchnęło mnie pierwszego dnia spod samego szczytu Giewontu, zwiedzałem schroniskowe bary – Hala Kondratowa, Murowaniec, Roztoka. Na szczęście w czasie naszej wyprawy poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi spędzaliśmy popołudniowe, wieczorne i późnowieczorne roboczogodziny. To niesamowite, jak całkiem obce osoby z każdym dniem otwierają się coraz bardziej przed sobą. Zawsze w swoich relacjach z gór piszę o tym, że dla mnie jest to największa radość – właśnie możliwość spotkania pozytywnych ludzi. Nie inaczej było i tym razem.

Zakochałem się w majestatycznej bryle Kościelca, na który planowo mieliśmy się wybierać w czasie tej wyprawy. Pominę ten fakt milczeniem… Muszę przyznać, że ta góra działa na mnie magnetycznie. Szczególnie urodziwie prezentuje się, gdy patrzy się na nią od strony Czarnego Stawu Gąsienicowego.

W Tatrach jest cudownie i zupełnie magicznie, gdy można je podziwiać samemu. To właśnie widać na powyższym filmie: tylko ja i moja przestrzeń. Wracając do złych warunków pogodowych, najbardziej przeraża mnie to, że alternatywą dla jesienno-zimowych i wczesnowiosennych wypadów w góry, kiedy nie można liczyć na dobrą pogodę, jest wyłącznie pora letnia, gdy szlaki są zatłoczone i słońce daje się mocno we znaki. Tatry są piękne i jedyne w swoim rodzaju, ale w miłości do nich właśnie przeżywam duży kryzys.

Do następnego razu.baner monsterseries

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?