bieszczady

Witam Was serdecznie! W kolejnym wpisie na blogu będę kontynuował swoje bajania na temat mojej wyprawy w Bieszczady. Kto nie czytał pierwszej części, tego zachęcam do nadrobienia zaległości. Bez zbędnego przedłużania rozpoczynamy drugi odcinek – przypomnę tylko, że pierwszą odsłonę skończyliśmy w momencie, gdy Marta była na Wielkiej Rawce.

Zjechałem do boksu i zacząłem raczyć się wspaniałymi płynami i potrawami, które wydawała miejscowa kuchnia. Porażkę na szlaku zagłuszyłem kilkoma piwami i najwspanialszym żurkiem, jaki kiedykolwiek w życiu jadłem; kuchnia w Bacówce Pod Małą Rawką jest naprawdę domowa! W oczekiwaniu na Martę nie pozostawałem jednak bierny i w mig zintegrowałem się z nowo poznanym towarzystwem. Tym razem byli to dwaj wysokiej klasy wędrowcy z Poznania – Michał i Wojtek – którzy za nic mieli zimę i śmiali jej się prosto w twarz. Może nie zawsze im to do końca wychodziło, co akurat bez trudu można było stwierdzić, patrząc na odmrożoną twarz Wojtka, ale jak to mówią: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. To właśnie od nich dowiedziałem się, że znaleźliśmy się – ja i Marta – trochę w głupiej sytuacji, bo na ten moment wychodzenie na inne szlaki niż na Małą Rawkę mija się po prostu z celem; wszędzie strasznie wiało, a na połoninach, podobno, łby chciało urywać.

Bacówka Pod Małą Rawką
Okienko, z którego odbieraliśmy przepyszne kordiały i wiktuały.

Najpierw powiem Wam, jak ja zareagowałem na takie prognozy: „ojej, no trudno, najwyżej trzeba będzie w planie założyć więcej roboczogodzin przy schroniskowym kraniku z piwem, ojej, jak ja to przeżyję”. Natomiast w ciemno mogłem odgadnąć, że Marty opinia byłaby całkowitą przeciwnością mojej: „fuck, shit, co my tu będziemy tyle robić, przyjechaliśmy chodzić po górach, a nie do sanatorium dla alkoholików”. W napięciu czekałem na rozwój sytuacji i kiedy zobaczyłem moją ukochaną w jadalni, wstrzymałem oddech i … i nic nie nastąpiło; Marta stwierdziła, że nie ma już ochoty dzisiaj nigdzie wychodzić i czule przytuliła się – myślicie, że do mnie? o Wy naiwni – do grzanego piwa. Nie mogła mieć pojęcia, że tym małym, acz znaczącym gestem, znacznie przybliżyła się do ołtarza.

Nazajutrz mieliśmy do wykonania „mission impossible”. Plan minimum zakładał przedostanie się do Wetliny i wzięcie udziału w Mszy Św., która zaplanowana była na godz. 10:00, a potem mieliśmy zobaczyć, czy będziemy nadawać się do dalszej podróży. Nie muszę mówić, że na samą myśl o drodze ze schroniska na parking musiałem sięgnąć po Stoperan, ale pocieszał mnie fakt, że tym razem mieliśmy maszerować bez ciężkich plecaków i z asystą rakiet śnieżnych, które w brawurowy sposób zarezerwowałem w okienku podczas piątkowej biesiady. Tak, na rakiety śnieżne były zapisy.

Doro
Doro w rakietach śnieżnych na zapisy.

Tak wyposażeni bez najmniejszego problemu dostaliśmy się na parking. Teraz pozostawało nam TYLKO złapać stopa. Zatrzymał się jeden samochód pełen facetów, ale mogli wziąć tylko jedną osobę. Tak, myślę sobie, wyczesańce, taki wał, jak puszczę z wami Martę. No nic, to idziemy z buta. Szło się całkiem przyjemnie; plan był taki, żeby dojść do Brzegów Górnych, gdzie jest drugi parking i rozwidlenie na Dwernik, bo w ten sposób zwiększało się prawdopodobieństwo, że załapiemy się na podwózkę od kogoś, kto będzie jechał z dodatkowego kierunku. Niestety nikt nie jechał. Dalej nie było już sensu iść, dlatego zatrzymaliśmy się i modliliśmy się o cud. Stojąc w miejscu, szybko poczuliśmy, że jest naprawdę zimno. Czas mijał i kiedy podjęliśmy decyzję o tym, że wracamy, bo i tak już nie zdążymy do kościoła, na horyzoncie ukazał się terenowy samochód, który, jak się później okazało, prowadził bardzo uśmiechnięty, młody człowiek. Za jego zgodą wsiedliśmy do pojazdu, a potem się zaczęło…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie, oczywiście kierowca nie był „rażony” jak Rysio, ale prezentował podobny do niego styl prowadzenia samochodu. Już na początku pierwszej serpentyny skończyliśmy przygodę w zaspie śniegu, gdyż „drifcikiem” wchodziliśmy w zakręt, a chwilę później z impetem i z premedytacją uderzyliśmy w śnieg ponownie, gdyż alternatywą było staranowanie samochodu, który rozkraczył się na środku zakrętu, jadąc pod górkę. Chcąc nie chcąc szofer wybrał śnieg – pierdut – niestety coś nam się odłamało. Myślicie, że kierowca się tym przejął? Ani trochę. Wyskoczył z samochodu podniósł oderwaną część z ziemi i kontynuował przyjemną konwersację. Gdy zapytałem go pod koniec, czy płacimy coś za podwózkę, usłyszałem tylko: „wyglądam na kogoś z Warszawki?”. Fair enough. Uwielbiam takich wariatuńciów.

Chwilę później, gdy siedzieliśmy już w kościelnych ławach – kościół bardzo ładny, ale niewiele większy od dużego pokoju w bloku z wielkiej płyty – zaczął się koszmar. Było tam nieziemsko zimno, a czas wlókł się niemiłosiernie. Rozgrzałem się tylko w jednym momencie, gdy zobaczyłem, jakie nominały leżały na tacy. Marta wrzuciła 2 zł, ja o jeden mniej, a na całej tacy nie było widać żadnego bilonu, za to obecny był poczet książąt i królów Polski: Mieszko I, Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki. Zrozumiem, jeśli składka była przeznaczona na ogrzewanie kościoła, no jasne, ale w innym przypadku nie pojmę – czegoś takiego to ja w życiu nie widziałem.

kot
My marzliśmy, a ten pierdzielec (i jego sześciu koleżków) grzał się w ciepełku.

Z kościoła wyszliśmy wstrząśnięci i przemarznięci do kości. Plan przewidywał, że zatrzymamy się w jakieś karczmie i po ogrzaniu ciała – kominkowym ogniem – i duszy – jakąś rozgrzewającą, wysokoprocentową substancją – ruszymy z powrotem do naszej bazy. Niestety w całej okolicy wszystko było pozamykane. Zrobiło się groźnie, bo łapanie stopa wiązało się z dalszą ekspozycją na mróz, a naprawdę w czasie mszy przemarzliśmy do tego stopnia, że stanie przy drodze było jedną wielką męczarnią. Na szczęście los sprawił, że zatrzymał się samochód, a w nim para, która udawała się … na Małą Rawkę. Mieliśmy farta. Po drodze podholowaliśmy kolejnego kierowcę, który utknął na serpentynie, co o tej porze jest tu chyba standardem, i bez większych przygód i problemów dotarliśmy do schroniska.

♣♣♣

Dzisiaj było trochę spokojnej, ale w ostatnim akcie będzie jeszcze się działo. Na ostatni odcinek bieszczadzkich przygód zapraszam Was w najbliższą niedzielę.

Jeśli podoba się wam, w jaki sposób piszę, dajcie feedback w komentarzach i kciuka w górę. Będzie to dla mnie największą nagrodą. Jeśli się nie podoba, tym bardziej napiszcie, co mogę robić lepiej. Z góry dziękuję za lajki i każdy merytoryczny komentarz.

Zakładając konto na PartyPoker z kodem DOROPG, otrzymacie: darmowe 20 USD na start, bonus 100% do $500 przy wpłacie min. 25 USD, możliwość wyrobienia za punkty licencji na Holdem Manager 2 lub Poker Tracker 4, możliwość otrzymania za punkty PlayStation 4.

Nie będę ukrywał, że ja również coś dostanę po waszej rejestracji, a wy poprzez wykorzystanie mojego kodu możecie okazać wsparcie dla tego, co robię na PokerGround. Dziękuję.

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?