doro

W 2017 roku serdecznie wita Was pokerzysta (bez bankrolla) i zaprawiony w bojach miłośnik górskich wędrówek (bez sprzętu, z którego biali ludzie korzystają podczas chodzenia po górach). Kilka dni temu odbyłem z moją Martą zimową podróż i w związku z tym zamierzam Wam zaserwować kolejny odcinek przygód nieporadnego wagabundy.

Ostatnim razem mieliście okazje poczytać o mojej dziewiczej wyprawie w góry, w te najwyższe w naszym kraju, w Tatry (kto nie trafił na te wpisy, serdecznie polecam mu nadrobienie zaległości: część 1, część 2). Bardzo pozytywnie odebraliście tamtą relację i nie ukrywam, że cieszyłbym się, gdyby „zapiski” z Bieszczadów* również przypadły Wam do gustu. Wyprawa była jak zwykle: trochu tajemna, trochu nebezpecna, a proto pritazliva.

Dostać się z Białegostoku w Bieszczady to nie lada sztuka. O ile w sezonie letnim coś tam jeszcze jeździ, to w sezonie zimowym dotarcie, choćby, do Cisnej nie jest czynnością z gatunku „wsiadł na rower i pojechał” – dlatego też zdecydowaliśmy się na podróż Bla Bla Carem. Traf chciał, że na trasie z Warszawy do Cisnej, gdzie mieliśmy nasz pierwszy nocleg, regularnie jeździ kierowca, który dodatkowo jest ratownikiem GOPR (i fantastycznie usposobionym człowiekiem). Droga minęła więc nam pod znakiem rozmów o górach, podróżach i … śpiących (lub wcale nie) bieszczadzkich niedźwiedziach.

Po noclegu w Cisnej przyszedł czas na dotarcie do bazy wypadowej, za którą obraliśmy Bacówkę Pod Małą Rawką. Tutaj rozpoczęły się małe schody, bo żadnego oficjalnego środka transportu nie przewidziano, a trasa była zbyt długa, żeby w zimie myśleć o jej pokonaniu pieszo. Co mieliśmy zrobić, ruszyliśmy w drogę z nastawieniem, że będziemy na każdy samochód machać niczym bułgarskie „grzybiarki”, które często widujemy przy polskich poboczach. Sukces – tylko połowiczny – przyszedł bardzo szybko. Zatrzymała się parka, która z chęcią nas zabrała, ale tylko do parkingu, z którego można było się wybrać do „Chatki Puchatka„, tak że do przejścia pozostało nam jeszcze trochę ponad 5 km. Na wiosnę – wspaniały spacerek, ale w zimie, którą tubylcy określali później mianem „takiej nie było od lat”, sprawa była bardziej dyskusyjna.

[images_grid auto_slide=”no” auto_duration=”1″ cols=”two” lightbox=”no” source=”media: 74548,74550″][/images_grid]

Poniższy filmik nagraliśmy chwilę po tym, jak weszliśmy na drogową serpentynę, było to kilka minut po tym, jak wyszliśmy ze stopa. (Film jest z dźwiękiem – jak nic nie słychać, to odświeżcie stronę.)

Póki szliśmy asfaltem, było całkiem przyjemnie (oczywiście i ślisko i mroźno, ale znośnie). Jak dmuchało, to po prostu zatrzymywaliśmy się na kilkadziesiąt sekund, gdyż iść się nie dało, aby po chwili kontynuować naszą eskapadę. Jajca zaczęły się w momencie, gdy doszliśmy na parking, z którego mieliśmy udać się do schroniska; wiosną przechodzi się ten dystans, maksymalnie, w 20 min.

Ja już czułem, że coś jest nie tak, gdy czteroosobowa grupa, która szła przed nami, po kilkudziesięciu metrach od parkingu zrobiła niespodziewany w tył zwrot i zaczęła iść w przeciwnym kierunku. Marta mówiła, że został już nam króciutki odcinek, tak że nie zadałem sobie nawet trudu i nie zapytałem ich o powód nagłej zmiany decyzji. (ostatecznie my nie mieliśmy wyboru i i tak musieliśmy dotrzeć do celu). W miejscu, w którym nasi poprzednicy zawrócili z trasy, zobaczyliśmy jedynie ślady moczu w kolorze żółtym i pomarańczowym. Ekipa, dosłownie, olała dalszy marsz, gdyż… zaczęło piździć niemiłosiernie, a śnieg zaczął facetom sięgać do samego pasa – Marcie i innym przedstawicielkom płci pięknej, rzecz jasna, pod sam bufet. Przecieranie szlaku z ciężkimi plecakami, w kombinowanym stroju (o tym zaraz), w padającym śniegu i dmuchającym, bardzo silnym wietrze było po prostu mordercze. Ileż ja jobów posłałem na śnieg, na wiatr, na Martę (że mnie tu zabrała), na życie i na wszystkich świętych. Chwilami trzeba było sunąć na kolanach, a każdy zwyczajny krok, który oznaczał wyciąganie nogi z „leja”, przychodził z najwyższym trudem. W pewnym momencie zaczęło wiać tak mocno, że czułem, jakby miliony igieł wbijało mi się w szyję i prawe ucho. Z wysiłku zsunęła mi się czapka i przez kilkanaście sekund kanonada zmrożonego śniegu uderzała w odsłonięte ciało. Efekt – odmrożona końcówka ucha. Aż strach pomyśleć, co by się stało z człowiekiem, który z jakiś przyczyn straciłby osłonę przed mrozem lub nie mógłby kontynuować marszu. Brr…

bacówka
Bacówka Pod Małą Rawką – dla nas Arka Noego

Po jakieś godzinie dotarliśmy na miejsce i szczerze powiedziawszy na ten dzień mieliśmy dosyć Bieszczadów, dlatego też zaczęliśmy szukać atrakcji w naszej „arce”. Bacówka była przeurocza, a jej głównymi lokatorami było 7 kotów i dwa psy.

kot spaślak
Kot Spaślak – godny rywal dla „Kota Alchemika„.

Ten dzień spędziliśmy na integracji w schroniskowej jadalni, która skończyła się śpiewami przy akompaniamencie gitary, i na popijaniu najlepszego grzanego piwa, jakie w życiu było nam dane próbować. A jak już było za słodko, to przerzuciliśmy się na zimne, wiadomo, zawsze dobre.

Rankiem przypuściliśmy atak na Małą Rawkę. Większość szlaku prowadzi przez las, tak że na tym etapie mieliśmy z głowy problemy z wiatrem, za to pojawiły się problemy z przyczepnością. Marta, oczywiście, miała buty górskie, a ja, co również nikogo nie powinno dziwić, wyleciałem jak albański wieśniak z parą zeszłosezonowych butów z CCC. Całość mojego stroju dopełniały dwie pary skarpetek z Biedry, jeansy, na które nałożone miałem spodnie dresowe typu „sebixy”, a klatę i opasły brzuch okrywały dwie zimowe kurtki miejskie – broń boże górskie. Odzież termoaktywna że hej! Żal mi było siebie samego, gdy przeglądałem się w lustrze – tak kombinowanego stroju to w tej części Europy nie miał chyba nikt.

Bieszczady
Droga ze schroniska do początku podejścia pod Małą Rawkę.

Droga pod górę była dla mnie drogą przez mękę. Co chwilę ślizgałem się, a prawa noga „odjeżdżała” mi w stronę przepaści (nie tam jakieś przesadnie strasznej, ale zupełnie nie miałem ochoty wylądować w śnieżnym puchu, do czego kilka razy nieomal doszło). W pewnym momencie, gdy nie byłem w stanie ruszyć się ani do przodu, ani w tył, trzymając się kurczowo drzewa, powiedziałem:

W dół wcale mi się nie szło ani lepiej, ani szybciej, bo musiałem bacznie kontrolować ślizg – o schodzeniu w moim przypadku nie było mowy. Dodatkowo wraz z upływającym czasem zaczęło mi być zimno, ale nie w głowę, klatkę piersiową czy w stopy – czego się najbardziej spodziewałem. Ku mojemu zdziwieniu czułem, że zaczynają mi odmarzać… jajca. Wtedy zaczęło mi się spieszyć: co jak co, ale o chłopaków trzeba dbać! Gdy doszedłem do schroniska, okazało się, że w czasie wczorajszej walki o dojście do bacówki zrobiła mi się w spodniach dziura, która w czasie dzisiejszych zmagań powiększyła się do tego stopnia, że moje klejnoty rodowe w tym momencie chroniła jedynie bielizna i bawełniane „sebixy”. Przyznacie, że to trochę mało jak na 20 stopniowy mróz. Grzane piwo jednak szybko pozwoliło ukoić wszelkie niecodzienne bóle.

Wszelkie poza tymi związanymi z ambicją, bo moja luba oczywiście weszła na szczyt, a że jej było mało, to jeszcze na deser dołożyła sobie Wielką Rawkę (sick woman <3), choć na górze wiało nie na żarty. Jak zwykle byłem z niej dumny. Niestety zdjęcie jest tylko jedno, bo w tych warunkach jej telefon całkowicie odmówił współpracy.

Mała Rawka
Szczyt Mała Rawka – w oddali Wielka Rawka.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku, bo robi się długooooo, a jeszcze trochę materiału zostało. Zapraszam do przeczytania drugiej części.

/* Dzisiaj za poprawne uznaje się obydwie postacie nazwy Bieszczady: Bieszczad i Bieszczadów (vide Wielki słownik poprawnej polszczyzny PWN pod redakcją Andrzeja Markowskiego, Warszawa 2004, s. 72, i Wielki słownik ortograficzny PWN pod redakcją Edwarda Polańskiego, Warszawa 2016, s. 246) – http://obcyjezykpolski.pl/

Jeśli podoba się wam, w jaki sposób piszę, dajcie feedback w komentarzach i kciuka w górę. Będzie to dla mnie największą nagrodą. Jeśli się nie podoba, tym bardziej napiszcie, co mogę robić lepiej. Z góry dziękuję za lajki i każdy merytoryczny komentarz.

Zakładając konto na PartyPoker z kodem DOROPG, otrzymacie: darmowe 20 USD na start, bonus 100% do $500 przy wpłacie min. 25 USD, możliwość wyrobienia za punkty licencji na Holdem Manager 2 lub Poker Tracker 4, możliwość otrzymania za punkty PlayStation 4.

Nie będę ukrywał, że ja również coś dostanę po waszej rejestracji, a wy poprzez wykorzystanie mojego kodu możecie okazać wsparcie dla tego, co robię na PokerGround. Dziękuję.

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?