W dniu wczorajszym wróciłem do pracy. Przez ostatnie kilka dni przebywałem w schronisku PTTK „Morskie Oko” z ukochaną, wśród ludzi z pasją, ludzi serdecznych, pozytywnych, lubiących aktywny wypoczynek w górach. Oryginalnie jestem ze Świnoujścia i w górach wysokich byłem pierwszy raz w życiu. Ostatnie kilka dni było dla mnie wspaniałym przeżyciem i muszę przyznać, że „zdradziłem” moją pierwotną miłość, morze, na rzecz malowniczych pejzaży górskich, wyniosłych szczytów i ostrych grani.
Z tą miłością do morza to też może napisałem trochę na wyrost. Kocham moje miasto, uwielbiam przyjść na plażę, wypić piwo lub wino w gronie znajomych, ale nigdy nie pociągało mnie leżenie plackiem w pełnym słońcu. Właściwie morze zacząłem doceniać w momencie, kiedy przeprowadziłem się do Poznania, a w moim rodzinnym mieście zacząłem bywać, a nie być – i to maksymalnie 3-4 razy w roku.
Gdy jestem w Świnoujściu, radość daje mi choćby ujrzenie piasku, możliwość przejścia bosą stopą po grząskim gruncie, tępe wpatrywanie się w spokojne morze aż po kres widnokręgu. Gdy jest sztorm, urzeka mnie siła i nieskończoność bałwanów morskich, które z wielką regularnością wytracają swoją nieokiełznaną moc na najpiękniejszej i najszerszej plaży na terenie naszego kraju.
…jestem leniem, jestem patentowanym leniem, jestem leniwym kluskiem, który potrafi rzucić laczkiem w włącznik do światła, bo nie chce mu się wstawać z łóżka przed snem. Laczki mam najczęściej dwa, tak że gdy dwa razy chybię, to potem i tak muszę dać za wygraną i mamrocząc pod nosem przekleństwa wszelkiej maści, idę i z poczuciem porażki odklikuję ze wstrętem rzeczony włącznik. I wtedy nastaje upragniona ciemność. A potem tylko brakuje tego, żeby w drodze powrotnej do łóżka uderzyć się w najmniejszy palec u lewej nogi. Cierpię wówczas za miliony…
I właśnie jako leń o wybitnych osiągnięciach nawet ja nie potrafię znaleźć uzasadnienia na przebywanie na plaży, w kurortach nadmorskich, więcej niż 2-3 dni, a już zupełnie nie rozumiem „instytucji” smażenia się na słońcu. Tam naprawdę się nic nie dzieje… W górach jest inaczej.
Góry, moja nowa miłość – dzień 1
Do Zakopanego przyjechaliśmy w sobotę rano. Na tyle rano, że po raz pierwszy byłem pierwszy na otwarcie, za przeproszeniem, publicznego szaletu za 2,80 zł. Z nieskrywaną satysfakcją usiadłem na ustępie, którego nie trzeba było traktować połową rolki papieru, żeby poczuć się w miarę bezpiecznie. Panie zapytają się, dlaczego w ogóle siadać, przecież to takie niehigieniczne. Jak już mówiłem, jestem leniwy, a mimo iż akcja dzieje się niedaleko stoków narciarskich, to pozycja „na narciarza” krępuje i stresuje mnie jednocześnie. Teraz siadam i czuję się bezpieczniej niż kiedykolwiek. Ta chwila szybko się nie powtórzy.
Na myśl o „Krupówkach” dostaje gęsiej skórki. Na okoliczność spotkania białego misia biorę Aviomarin. Z drugiej strony ciekawe, ile miś dałby za zrobienie sobie zdjęcia z Hanksem.
Uciekamy przed kapitalistycznym światem w objęcia natury. Po 40 min. jazdy busem jesteśmy na Palenicy Białczańskiej, skąd rozpoczynamy marsz w świat dla mnie dotychczas nieznany. Dwa plecaki, śpiwór i cała masa mniej lub bardziej potrzebnego sprzętu sprawiają, że wejście na Morskie Oko, które naprawdę można wykonać w poniedziałek, na kacu, sprawia mi i damie mojego serca niemały wysiłek. Zastanawiam się, czy to jest dobry pomysł, żeby się tutaj pchać. Może jednak nie należało bagatelizować wyraźnych sygnałów ostrzegawczych, które mogły wskazywać, że z kondycją kawalera może nie być najlepiej. „Duży daszek, mały ptaszek”, tachykardia podczas wstawania z wanny, to tylko przykłady objawów, które nie mogły pozostać niezauważone, a zostały. A my w planach mieliśmy jeszcze dzisiaj „szczytowanie”, tyle że u mnie już sił brak, a dzieje się to na szlaku, którym zwartą grupą podążają wypindrzone niunie z Sebusiami. Mam nadzieję, że będzie „missdeal”, bo na tę chwilę tego nie widzę.
Nad Morskie Oko dochodzimy w czasie przewidzianym na mapie. Wstydu nie ma, ale medali też nie dają. Widok jest jak z bajki, zmęczenie schodzi na drugi plan. Pora coś zjeść, coś wypić. Wśród tłumów turystów znajdujemy wolne miejsce przy stolikach biesiadnych. Ja i ukochana krygujemy się przed sobą, żeby to ta druga strona zaproponowała piwo. Widzi to Jacek, mąż Eli, który słysząc nasze wahanie, brawurowo sugeruje wzięcie od razu dwóch butelek „bo po co Pan ma chodzić dwa razy, skoro kolejka jest taka długa” (wtedy jeszcze byliśmy na Pan/Pani). Na odchodne mówię, że wezmę jedno na pół, ale i tak wracam uśmiechnięty z dwoma egzemplarzami piwa i tłumaczę mojej ukochanej, jak do tego doszło. Na szczęście zawodu w jej oczach nie widzę.
Przez następne kilkadziesiąt minut konsumujemy zarówno kordiały, jak i wiktuały w towarzystwie fantastycznego małżeństwa z okolic Krakowa, wspomnianych wyżej Eli i Jacka, z którymi łapiemy świetny kontakt i czerpiemy od nich wiele cennych wskazówek. Jacek, doświadczony turysta, z przymrużeniem oka od razu sugeruje „Rysy” lub „Mięguszowiecką Przełęcz Pod Chłopkiem” w myśl zasady „że jak się ruchać, to bez gaci”. Marta słucha go jak mohery ojca dyrektora, bo obie destynacje są jej marzeniem na tę wyprawę, a ja robię się sinozielony i wychodzę na stronę, która tym razem kosztuje mnie 2 zł, a do tego jeszcze nie jestem pierwszy, także połowa rolki wjeżdża już na starcie na oczyszczenie przedpola. Z Elą i Jackiem rozstajemy się po wspólnym śniadaniu, ale przeczucie mówi mi, że jeszcze się zobaczymy.
Pierwsze wyjście w góry
Zapadła decyzja. Idziemy na „Wrota Chałubińskiego”. Rozsądek zwyciężył. Jest szansa, że zobaczę dzisiaj księżyc.
Osobiście wycieczkę na „Wrota Chałubińskiego” uznaję za obowiązkową. Wejście na przełęcz naprawdę nie jest wymagające zarówno pod względem kondycyjnym, jak i wspinaczkowych zdolności. Opisywaną wyprawę polecam ludziom nawet ze średnim lękiem wysokości, gdyż doświadczenie tego rodzaju z pewnością może pomóc w przełamaniu nadmiernego strachu towarzyszącego im podczas górskich wędrówek.
/*Muszę zacząć pisać „Przewodnik po Tatrach dla Klusków”, bo co mi po recenzji szlaku autorstwa osoby, która jest zaprawiona w turystyce górskiej. Niech to napisze jakiś wieloryb przynajmniej mojej masy (110 kg +) prowadzący całkowicie siedzący tryb życia, to będzie można się do tego odnieść. Tfu pismaki…
Wracając do naszych przygód, Marta od drugiego roku życia chodzi po górach, za to ja od dwóch godzin ledwo chodzę. – Kochanie będzie dobrze – mówi mi moje szczęście, ja w tym czasie biorę Stoperan i nerwowo przytakuję. Nie mam pojęcia, czy wybór „kierownika wycieczki” to dobry wybór, ale czuję, że z pewnością lepszy niż „Rysy” czy „Chłopek”.
Wskakujemy na żółty szlak zwany „ceprostradą” rozpoczynający się od samego schroniska przy Morskim Oku, który prowadzi na „Szpiglasowy Wierch” i rozgałęzia się na „Wrota Chałubińskiego”, a jak ktoś ma jaja wielkości arbuza, to i tędy wejdzie na „Mnicha”. Po 3 min. sapię jak „Piękna Helena” i zastanawiam się, dlaczego ludzie to sobie robią. Przed nami jeszcze 2h, a to i tak przy założeniu, że mi nie spadnie łańcuch lub nie złapię gumy. Pod górę idę niewzruszony, ale przerażony. Z wysiłku przestaję się do Marty odzywać.
Po jakimś czasie zaczynam czuć się lepiej. Gdy bez podwójnego złapania powietrza do płuc udaje mi się doliczyć do trzech, odczuwam ożywczy przypływ energii i zmieniam status wyprawy na „ROKUJĄCY”. Na szlaku jestem Januszkiem w jeansach, adidasach i każdemu zaczynam mówić „cześć”, bo Marta mówi, że to dobry zwyczaj. Po drodze robimy kilka przerw i po jakimś czasie dochodzimy do rozwidlenia: w prawo na „Szpiglas”, w lewo na „Wrota”. Współczuję prawicy, bo mają mocno pod górkę, za to dla nas zaczyna się dobre kilkaset metrów odpoczynku. Po lewej ręce mijamy „Mnicha”, po prawej stawik z krystalicznie czystą wodą. Oczyma wyobraźni widzę tam siebie i moją ukochaną pląsających nago, gdy nikt nie patrzy. Z letargu wybudza mnie srogie – Kochanie, chyba idziemy tam – ja wiem, że „tam” oznacza kłopoty, więcej, nawet nie patrzę na przełęcz, którą wskazuje mi moja miłość, wiem, że „tam” oznacza, że jestem w czarnej dupie, a pewnie z kąpieli to czeka na mnie już tylko balsamowanie albo jakbym się Charonowi z łodzi do Styksu wysmyrknął. Daj już pan ten obol w ryj i rżnijmy ten brylancik.
Jest ciężko, zaczynają mnie łapać mega skurcze. Marta też jest zmęczona, ale ona się uśmiecha, a ja kwękam. Po drodze mijamy kilka niewiast z plecakami, które próbują sforsować wymagające fizyczne (choć łatwe, jak z perspektywy sam je oceniam) podejście, aż w końcu dochodzą do wniosku, ze plecaki to lepiej zrzucić; jakiemu złodziejowi chciałoby się dymać pod górkę, żeby podpieprzyć śpiwór, karimatę i kosmetyki… Dobry wybór miłe panie; zrzuciły balast to od razu nas wyprzedziły. Ja brzucha tak łatwo się nie pozbędę.
Na szczyt docieramy jakieś 10 minut po nich. Zaczyna się imprezka, cieszynki i heheszki. Zostaję wyśmiany za swój strój, toteż siadam na słupie granicznym ze Słowacją i nie ruszam się na krok – nigdy się nie „fochowałem” na tak dużej wysokości. Oczywiście, że miały rację, ale zagęszczenie estrogenu na metr kwadratowy było takie duże, że musiałem przybrać postawę pasywną, szczególnie, że „lebensraum” była mocno ograniczona i nie wiadomo, czy tym wszystkim modliszkom dałbym radę.
Za to Marta jest w swoim żywiole i jak kozica skacze po mniejszych i większych skałkach, i robi zdjęcia pejzażom, które zapierają dech w piersiach. Ja co chwilę widzę, jak odbieram nagrodę Darwina za 2016 r. w jej imieniu. Nie podoba mi się tu, mimo iż jest przepięknie. Marta przestań.
Dzień później, w schronisku, dowiadujemy się, że Słowacy też mieli wytyczony szlak na „Wrota Chałubińskiego”, ale jak tylko Polska weszła do strefy Schengen*, to go w trymiga zwinęli, bo po co mieć kontakt z Polakami. Dobra, Janosik był wasz…i to piękne jezioro jest również wasze.
*Portal natatry.pl podaje, że szlak po stronie słowackiej został zamknięty tuż po II wojnie światowej.
Zejście z Wrót Chałubińskiego. Czy będę na Wiocha.pl?
Już w kolejnym odcinku.
********
Jeśli podoba się wam, w jaki sposób piszę, dajcie feedback w komentarzach i kciuka w górę. Będzie to dla mnie największą nagrodą. Jeśli się nie podoba, tym bardziej napiszcie, co mogę robić lepiej. Z góry dziękuję za lajki i każdy merytoryczny komentarz.
Zakładając konto na PartyPoker z kodem DOROPG, otrzymacie: darmowe 20 USD na start (od razu zapraszam do rywalizacji ze mną na NL2), bonus 100% do $500 przy wpłacie min. 25 USD, możliwość wyrobienia za punkty licencji na Holdem Manager 2 lub Poker Tracker 4, możliwość otrzymania za punkty PlayStation 4. Nie będę ukrywał, że ja również coś dostanę po waszej rejestracji, a wy poprzez wykorzystanie mojego kodu możecie okazać wsparcie dla tego, co robię na PokerGround. Dziękuję.
Dior