solmyr foto

Witam w kolejnym odcinku mojego bloga. Ostrzegam, że tym razem będzie długi wpis, ponieważ chcę się podzielić dość szczegółowo, przygodami, które spotkały mnie oraz moich kolegów przy okazji wyprawy w głąb Wietnamu. Przy okazji będę miał to gdzieś spisane więc będzie do czego wracać, będąc już w Polsce ;)

Po ponad dwóch miesiącach spędzonych w naszym mieście postanowiliśmy pojechać na wycieczkę by odkryć inną część Wietnamu. Głównym celem był przejazd szlakiem Ho Chi Minha – czyli górską trasą używaną podczas wojny. Pojechaliśmy autobusem sypialnym na północ, ponad 500km, podróż trwała 12 godzin. Na szczęście autobus jest dużo wygodniejszy od tradycyjnych, pomimo tego i tak były problemy ze spaniem (jechaliśmy w nocy), głównie ze względu na wietnamskie drogi oraz kierowców trąbiących co kilkanaście sekund. Dotarliśmy do Hoi An, miasta które nie uległo zniszczeniu podczas wojny i aktualnie jest jednym z najchętniej odwiedzanych przez turystów w tej części Azji. Co ciekawe to wszystko dzięki polskiemu architektowi i konserwatorowi zabytków. Były plany zburzenia centrum miasta i wybudowania tam osiedli jednak on się temu sprzeciwił i doprowadził do renowacji.

solmyr foto

Na miejscu, zgodnie z planem wynajęliśmy skutery i motory i po jednej nocy w mieście wyruszyliśmy w góry. Niestety od samego początku nie dopisywała nam pogoda, chociaż przez pierwsze dwie godziny nie padało, jednak wraz ze zwiększaniem się wysokości opady stawały się coraz większe. Gdy oddalaliśmy się od cywilizacji ukazywał się nam zupełnie inny Wietnam, taki którego jeszcze nie znaliśmy. Skupiska kilku/kilkunastu domków, a w zasadzie chatek sklejonych z różnych materiałów, pojawiały się raz na kilka kilometrów. Stanowiliśmy wielką atrakcję, zwłaszcza dla dzieci które ciągle machały lub się do nas uśmiechały. Po ok 100km. dojechaliśmy do pierwszego miasta. Tutaj najczęściej ludzie wybierający się w ta trasę spędzają pierwszą noc. Jednak my przybyliśmy dość wcześnie i postanowiliśmy jechać do następnego oddalonego o ok 150km. Po mniej więcej 40km. koledze spadł łańcuch w motorze. Na szczęście udało się go założyć z powrotem na swoje miejsce. Po następnych 10 minutach spadł ponownie. Wiadomo już było, że jest coś nie tak, jednak byliśmy już daleko od miasta, dlatego po ponownym założeniu postanowiliśmy jechać dalej. Po krótkiej chwili łańcuch spadł ponownie, tym razem jednak z przodu, a nie z tyłu, w miejscu do którego nie było dostępu bez rozkręcania motoru! Ostatnie zabudowania były kilkanaście kilometrów za nami, dlatego wraz z drugim kolega pojechaliśmy przed siebie w poszukiwaniu jakiegoś mechanika. Po kilku kilometrach spotkaliśmy jakiegoś tubylca, któremu na migi próbowaliśmy wyjaśnić co się stało. Zrozumiał lub nie, ale pojechał z nami. Na miejscu okazało się, że zatrzymał się jakiś samochód by pomóc w naprawie. Jedna osoba nawet umiała mówić po angielsku i poleciła byśmy wrócili do miasta naprawić motor, bo przed nami bardzo ciężka droga i nie damy rady jej pokonać bez naprawy. W związku z czym nie było innego wyjścia jak powrót do mijanego przez nas miasta. Dojechaliśmy na szczęście bez problemów, za to w fatalnych warunkach. Deszcz stał się bardzo intensywny i dodatkowo temperatura nie była zbyt wysoka. Na miejscu okazało się, że mocno starła się zębatka na której zaczepiony był łańcuch. Mechanik ją wymienił i założył inną co kosztowało ok. 7 zł ;)

solmyr foto

Znaleźliśmy hotel (prawdopodobnie jedyny w promieniu 100km) i nareszcie można było wziąć gorący prysznic, coś na co czekaliśmy cały dzień. Zadzwonił do nas właściciel motoru (okazało się, że w samochodzie który się zatrzymał by nam pomóc byli jego znajomi) z pytaniem o stan naszej wyprawy, jednak po zapewnieniu że już jest wszystko w porządku zakończył rozmowę. Następnego dnia rano wyruszyliśmy kontynuować wycieczkę. Wspinaliśmy się coraz wyżej, zdarzały się momenty że np. przez 20km nie widzieliśmy żadnego człowieka, domu, motoru czy samochodu. Za to widoki były przepiękne, czuło się że jest się w środku dżungli. Pogoda do południa była bardzo dobra, niestety później bardzo się pogorszyła, była nawet gorsza niż dzień wcześniej. W najwyższym punkcie byliśmy na wysokości 850m.n.p.m. startując z miasta położonego nad morzem. Po kilku godzinach jazdy nagle mój skuter się zatrzymał. Silnik pracował jednak dodawanie gazu nie przekładało się ruch kół. Pierwsze szczęście w nieszczęściu, stało się to na wzniesieniu w środku jakiejś wioski. Od razu zlecieli się miejscowi i wskazali mechanika, znajdującego się 100m. dalej na dole wzniesienia, więc bez problemu udało mi się do niego zjechać. Okazało się, że urwał się łańcuch (gumowy). Kolejny raz przyszło nam się porozumiewać na migi. Wytłumaczyli, ze oni takiego nie mają ale jeśli przywieziemy to mogą nam to naprawić. Kupimy taki w mieście, które było celem naszej podróży tego dnia, a było oddalone o 25 km od tego miejsca. Wraz z kolegą zostałem na miejscu, a reszta pojechała kupić tą część. Po 1,5 godzinie zjawili się z nowym łańcuchem. Po założeniu go, okazało się, że śrubki mocujące również się zepsuły i trzeba kupić nowe, a dostępne są oczywiście tylko w mieście. Mechanik wytłumaczył, że dzisiaj i tak już się nie uda tego zrobić, ale że on może je załatwić i naprawić skuter następnego dnia rano. Baliśmy się go zostawić z dala od cywilizacji, bez żadnego poświadczenia lecz nie było innego wyjścia, musieliśmy im zaufać.

Profesjonalny mechanik

Po dojechaniu do miasta zaczęliśmy szukać noclegu. Udało się w końcu znaleźć hotel lecz była to przedwczesna radość. Właścicielka zażądała naszych paszportów, a z całej piątki ze sobą miałem go tylko ja. Reszta musiała je zostawić w depozycie za motory i skutery. Na nic się zdały nasze prośby, a także pokazywanie innych dokumentów lub ksera paszportu. Musieliśmy iść poszukać innego noclegu. Na szczęście kolejny hotel był w następnym budynku. Tutaj dostaliśmy od razu pokoje więc szybko się do nich udaliśmy licząc, ze tym razem nie będzie tego samego wymogu. Jednak po chwili właścicielka przypomniała sobie o paszportach. Tym razem po negocjacjach (prowadzonych po angielsku i wietnamsku, z tym że my nie rozumieliśmy co ona do nas mówi, a ona nie rozumiała nas), zażądała wyższej ceny za pokój. My oczywiście na to przystaliśmy (wzrost z 25zł na 32zł za pokój). Po wypakowaniu swoich rzeczy poszliśmy coś zjeść. Po jakimś czasie udało się znaleźć piekarnie/cukiernie. To była jedna z przyjemniejszych chwil podczas tego wyjazdu, przynajmniej dla mnie. W końcu można było zjeść coś innego niż zupę lub ryż z kawałkami kości i niewielką ilością mięsa. Po powrocie do hotelu zaczęliśmy grać w Open-face Chinese poker, który królował podczas tej wyprawy. Po jakiejś godzinie (ok. 23 miejscowego czasu) przychodzi do nas przerażona właścicielka z informacją, że przyjechała policja ponieważ dostali telefon od jej sąsiadki (tej z pierwszego hotelu), że nas przyjęła a nie mamy dokumentów. Kazała nam nie wychodzić z pokoju i czekać. Słychać było podniesione głosy, a także kroki policjantów, którzy zaglądali do pokojów. Nie wiadomo dlaczego nikt do nas nie przyszedł, chociaż tylko w naszym pokoju były zapalone światła. Po kilkudziesięciu minutach czekania postanowiliśmy pójść spać bo jeśli będzie jakiś problem to na pewno nie zawahają się nas obudzić. Noc przebiegłaby spokojnie gdyby nie…kogut. Od 3 w nocy, co mniej więcej pół godziny dostawaliśmy konkurs piania, który odbywał się tuż za oknem. Na domiar złego temperatura w pokoju była bardzo niska, co znacząco utrudniało zaśniecie w przerwach recitalowych. W związku z tym noc była bardzo ciężka, chociaż nie mieliśmy odwiedzin policji.

solmyr foto

Rano właścicielka zapewniła nas że wszystko jest w porządku chociaż można było zaobserwować u niej radość z naszego wyjazdu. Samo miasto Khe Sanh sprawiało przygnębiające wrażenie. W jego okolicach zlokalizowana była wojskowa baza amerykańska, która była areną jednych z najzacieklejszych walk podczas wojny. Przed udaniem się w dalszą podróż postanowiliśmy ją zwiedzić. Niestety sama baza nas zawiodła, pozostawiono tam 3 czołgi, 2 helikoptery oraz samolot co nie stanowi zbyt dużego zbioru. Podczas zwiedzania poznaliśmy pewną rodzinę, która podróżowała wraz z przewodnikami wietnamskimi tą sama trasa co my, lecz w przeciwnym kierunku. Po krótkim zwiedzaniu udaliśmy się odebrać mój skuter. Po przybyciu na miejsce okazało się, ze nie jest on jeszcze naprawiony, a sama naprawa zajmie im kilka dni! Ponadto motor, który miał przygody na samym początku wyprawy ponownie zaczął się psuć. Problemem jak zwykle był brak komunikacji pomiędzy nami a Wietnamczykami. Gdy zastanawialiśmy się co mamy zrobić, minęła nas poznana wcześniej rodzina. Szybka decyzja i wyruszył za nimi pościg ;) Po chwili pojawił się jeden z przewodników, który umiał mówić po angielsku. Miał ze sobą zapasową część do motoru, która nam podarował. Niestety z moim skuterem nic się nie dało zrobić. Zadzwonił jednak do właścicieli poinformować gdzie on się znajduję, a nam polecił udać się w dalszą drogę. To przypadkowe spotkanie podczas zwiedzania było dla nas wielkim ratunkiem, ponieważ bez niego mielibyśmy wielka trudność z załatwieniem tej sprawy.

Udaliśmy się w dalsza drogę, a naszym celem było miast Hue – dawna stolica. Znaleźliśmy informację, że w pobliżu Hue znajdują się ciepłe źródła. Było to wymarzone miejsce w taką pogodę, dlatego postanowiliśmy tam spędzić noc. Podróż była nieprzyjemna ponieważ jechaliśmy główną droga z mnóstwem autobusów i tirów. Ostatnie kilkanaście kilometrów na miejsce jechaliśmy boczną drogą, początek był całkiem dobry, ale po jakimś czasie zaczęło się bagno. I to dosłownie! Droga nie była utwardzona co przy tych deszczach utworzyło ogromne błotniste kałuże. Nasz motor był dodatkowo obciążony, ze względu na 2 osoby nim jadące, co znacząco utrudniało poruszanie się po tej drodze. Kilkukrotnie byliśmy bliscy zakopania się lub spadnięcia z motoru. Na szczęście udało się pokonać ten odcinek bez żadnego wypadku. Jednak nasz wygląd po dojechaniu na miejsce, lekko mówiąc nie pasował do otoczenia ;) Spodnie i buty były całe w błocie. Szybka zmiana brudnego ubrania na nadające się do pływania i można było korzystać z gorących źródeł. Na początku byliśmy trochę rozczarowani ponieważ wodzie daleko było do gorącej, jednak po pewnym czasie wypuszczono nową falę, przed która musieliśmy powoli uciekać ponieważ parzyła. Relaks był bardzo przyjemny i zasłużony, po naszych wszystkich przygodach.

solmyr foto

Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy w drogę. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów było bez historii. Później mieliśmy do wyboru dwie drogi: jedną prowadzącą przez kilkukilometrowy tunel wywiercony w górze oraz drugą starszą, wspinającą się po górze – uznawaną za jeden z najpiękniejszych odcinków na świecie. Wybraliśmy opcję z widokami. Już na samym początku roztaczała się piękna panorama na pobliskie miasto oraz morze. Zatrzymaliśmy się by zrobić kilka zdjęć. Postanowiłem schować aparat do schowka w motorze by nie wyciągać na każdym przystanku z plecaka. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się ponownie by podziwiać widoki i w momencie gdy kolega chciał wyłączyć motor okazało się, że nie mamy kluczyka! Musiał wypaść ze stacyjki podczas jazdy! Mimo to silnik dalej pracował. Nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko udać się w dalszą drogę licząc, że wystarczy nam benzyny (kluczyk potrzebny był również do otwarcia schowka oraz baku), a sam motor nie zgaśnie. Widoki z trasy były niesamowite, niestety nie było okazji ich w spokoju podziwiać ani zrobić zdjęć. Czekała nas jeszcze ponad 60-kilometrowa podróż. Tym razem wszystko szło pomyślnie, z każdym kilometrem zaczynaliśmy wierzyć, że się uda dojechać. Jednak czym byliśmy bliżej tym ilość benzyny drastycznie malała, a wskazówka zaczynała pokazywać pusty bak. W końcu ok. 5 km przed naszym celem motor się zatrzymał. Nie było to na szczęście aż tak daleko, pewnie taką odległość przed rozpoczęciem podróży bralibyśmy w ciemno. Ja najbardziej martwiłem się o aparat zamknięty w schowku. Nie byłem pewny jak właściciel na nasze wszystkie problemy zareaguje i czy będzie miał zapasowy klucz. Jednak kolejny raz mieliśmy szczęście w nieszczęściu. 10 metrów od miejsca naszego zatrzymania był warsztat. Mechanik wcale się nie zdziwił gdy mu wytłumaczyliśmy, że zgubiliśmy klucz. Poszedł po swój pokaźny pęk kluczy i zaczął je wypróbowywać. Udało się znaleźć 2 klucze: jeden do stacyjki a drugi do schowka. Załatwili nam też trochę benzyny więc mogliśmy udać się w dalszą drogę. Po przybyciu do hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą noc, od razu rzucili się na nas właściciele motorów. Czekali cały czas na nasze przybycie. Zażądali 150$ za ściągnięcie skutera uznając, że to była nasza wina gdyż nie powiedzieliśmy im gdzie się udajemy. Naszą obroną było to, że nie poinformowali nas o złym stanie pojazdów i nie dostaliśmy zakazu wyjeżdżania w głąb kraju. Rozmowy utrudniał fakt, ze właściciele nie znali angielskiego i wszystko przechodziło przez ich znajomego tłumacza. Niesmakiem była sytuacja gdy osoba, która do nas dzwoniła pierwszego dnia i pytała o nasze dalsze plany, wyrzekła się całej rozmowy! W końcu po długich negocjacjach ustaliliśmy, że mam zapłacić 120$. Wiele osób nawet spośród Wietnamczyków mówiło mi później, że nie powinienem nic płacić i że to oni są odpowiedzialni za wszelkie naprawy. Jednak ogromne zmęczenie i chęć powrotu do domu bez kłopotów sprawiły, że postanowiłem im zapłacić.

solmyr foto

Wieczorem mieliśmy autobus do Nha Trang. Po całonocnej podróży w końcu przyjechaliśmy do naszego miasta. Gdy myśleliśmy, że to już koniec kłopotów, przy odbieraniu bagażów okazało się, że nie ma plecaka kolegi. Najdziwniejsze było to, że chował go do luku jako pierwszy i był głęboko schowany, więc powinien go dostać na samym końcu. Byliśmy jednak na miejscu od samego początku wydawania bagaży i go nie widzieliśmy! W środku nie było na szczęście żadnych ważnych dokumentów, a tylko ubrania. Zgłosiliśmy sprawę kierowcy, wykonano kilka telefonu i nagle plecak się odnalazł. Kto go zabrał – nie mamy pojęcia. Niczego nie brakowało więc pojechaliśmy do domu. I na tym by każdy skończyły by się wszystkie przygody, gdyby nie moje szczęście w tamtym tygodniu. Okazało się bowiem, że zamiast łóżka i snu, czeka na mnie zamknięty pokój! W czasie naszej nieobecności w domu była ekipa sprzątająca i zatrzasnęła mój pokój w którym znajdował się klucz do drzwi. Na nic się stała ich ponowna wizyta i próba otwarcia drzwi jednym z kilkudziesięciu kluczy, które posiadali. Dopiero przyjazd ślusarza umożliwił mi zobaczenie upragnionego łóżka ;)

Tym, którzy dotrwali do końca – gratuluje! Mam nadzieję, że za bardzo nie zanudziłem ;)

Pozdrawiam i do następnego!