Podróże związane z piłką nożną to chyba jedna z lepszych rzeczy, jaka przytrafiła mi się w życiu. Nie wiem czy mam kiepskie życie, czy raczej skrzywiony gust, ale jest coś niesamowitego w ogóle samym fakcie kibicowania, a już w szczególności podróżowania w tym celu. Takich wojaży odbyłem w swoim życiu zdecydowanie mniej niż mogłem, a już na pewno mniej niż chciałem, mimo iż fanatykiem futbolu bym się nie nazwał. Do dzisiaj mam w pamięci książkę Nicka Hornby’ego „Futbolowa gorączka”, gdzie autor kojarzy poszczególne elementy swojej biografii z konkretnymi meczami Arsenalu. Ja tak daleko nie poszedłem. Chociaż…

Taka opowieść powinna się zacząć od „piłka nożna towarzyszyła mi od małego” czy czegoś równie taniego. Nie. Mało tego – z tego co pamiętam, to strasznie nie lubiłem piłki oglądać, nie lubiłem grać, ogólnie zawsze byłem tym grubasem kręcącym się gdzieś około zwolnienia z wf-u, więc chyba wiadomo jak to mogło wyglądać. Pierwsze piłkarskie wspomnienia mam gdzieś w okolicach mistrzostwa świata z 1998 roku, a potem… potem to jakoś już poszło. Pamiętam łzy po przegranym przez Juventus finale Ligi Mistrzów z Milanem, pamiętam darcie mordy jak Karel Poborsky strzelał Interowi drugiego gola grzebiącego szanse nerazzurich na prawie pewne mistrzostwo, które wtedy powędrowało do Turynu właśnie. Pamiętam odśpiewane na cześć polskiej reprezentacji „We are the champions” po 2:0 z Belgią na Stadionie Śląskim, mecze Śląska gdzieś poniżej I ligi, swój pierwszy mecz na żywo ukochanego klubu (wstyd się przyznać, ale na wyjeździe). Pamiętam jak płakałem za swoim idolem Alessandro Del Piero, kiedy schodził z boiska w meczu z Atalantą i żegnał się z Turynem. Zresztą, bez jaj – oczy szklą mi się nawet teraz. Gdybym sobie to puścił na YouTubie, to bym nie wytrzymał, ale chcę napisać tekst do końca.

Jest w miłości do piłki nożnej, do swojego ulubionego klubu i piłkarzy coś tak boleśnie nieracjonalnego, że czasami siadam sobie z boku i nie wierzę w swoją głupotę. No bo jak? Dorośli ludzie, niby z pozoru normalni, a uczestniczą w czymś tak nieracjonalnym. Emocje i białą gorączkę, kurwicę, wojny, łzy wywołuje coś tak nieracjonalnego. Pół biedy, kiedy kibicujemy klubowi ze swojego miasta, który znamy od młodości. Ale zabijanie się o kogoś, kogo się często nie widziało nigdy na oczy? Nie wiem, ja nie szukam tłumaczenia, bo sam w tym uczestniczę.

Andiamo a Berlino

Z luźnej rozmowy po półfinale z serdecznym moim kolegą zrodził się pomysł, żeby przynajmniej otrzeć się o ten historyczny przecież dla Juventusu finał i jechać do Berlina. Naturalnie ceny biletów w internecie dla spóźnialskich takich jak my były zaporowe – nawet dla takiego ballera jak „poker pr0” #heheszki, więc jako zwolennicy tak zwanego stylu yolo, uznaliśmy, że może uda się kupić od kogoś bilety pod stadionem, coś się urodzi albo… no, coś się urodzi. Podróż dla mnie upływała niestety w smutnej atmosferze, bo ze względów zdrowotnych nie mogłem pić – a jako starej daty działacz sportowy jestem zwolennikiem (i poniekąd żywą egzemplifikacją) zasady „nie ma futbolu bez alkoholu”. Towarzystwo oczywiście całe zrobione. Nie wytrzymam. Pierwsza przygoda już na dworcu autobusowym – kierowca busa wszystkich grzecznie wpuszcza. Patrzy na nas – i że niby mu się przypomniało tak nagle i komunikuje, niby do wszystkich, a wiadomo, że do nas. Mówi w te słowa: „Wiem, że większość osób tutaj jedzie na mecz, dlatego DOSTAŁEM POLECENIE, żeby nie wpuszczać osób nietrzeźwych na pokład oraz wyrzucać pijanych”. Pełna powaga. Oddech wstrzymany. Gra nerwów do pierwszego pierdnięcia.  Patrzymy mu w oczy – kto pierwszy pęknie. Kumpel nie wytrzymuje i nagle sru kierowcę w ramię i mówi „spokojnie, kerowniku!”. No, to jedziemy. Jakimś cudem.

Do Berlina trafiamy wcześnie rano, na jakiś paskudny dworzec, który – jak wynika z mapy – leży daleko od centrum, ale blisko stadionu, tak więc wycieczka uznaje komisyjnie, że najpierw pojedziemy na stadion. O 8 rano. Nietrudno się domyślić, że na miejscu zastaliśmy pustki i właściwie poza stadionem i dopiero co rozstawianymi budami nie było tam zbyt wiele do oglądania. Słońce świeci, piękne okoliczności przyrody. Jak to powiedział poeta: słońce świeci, ptaszek kwili – może byśmy się napili? Pod stadionem były idealnie rozstawione ławeczki i stoliki – tak jakby czekały na spragnionych przybyszy z Polski. Jak to podczas podróży tego typu, w plecaku znalazła się flaszeczka, ale związku z tym, że bynajmniej nie mieliśmy do czynienia z amatorami, to również i kieliszki, więc – pomijając fakt, że pijemy wódkę pod Olympiastadion – pełna kultura. Akurat obejrzało się za nami dwóch przechodniów, którzy – oczyyyywiiiiiiścieeeee – zupełnym przypadkiem byli Polakami i – oczyyyywiiiiiiścieeeee – jebnęli z nami po kielonku. Piszę „z nami”, mimo iż sam nie piłem, ale duchem byłem z chłopakami. Gdybym mógł, to piłbym wódkę pod Olympiastadion. Lubię, po prostu lubię się wódeczki napić.

Od słowa do słowa, jakoś się zaprzyjaźniliśmy i chłopaki nam zaoferowały podwózkę do miasta. Na pace busa. Spoko, jakoś chyba przeżyjemy. Okazało się jednak, że Polak jest najbardziej przebiegłą bestią świata. Bus owszem, paka owszem, ale na pace – materac. <3 I to nie dmuchany materac z Biedronki, tylko autentyczny, łóżkowy materac. Nie ukrywam – lepszy niż na chacie. Drzemka na pace vana, który należy do obcych ludzi, którzy równie dobrze mogą być psychopatycznymi łowcami skór – zawsze fajnie. <3 W każdym razie dojechaliśmy – z własną skórą na twarzach, ze wszystkimi kończynami oraz bez dodatkowych otworów w dupie. Wycieczka zdecydowała się pić dalej, a ja z braku laku postanowiłem na własną rękę trochę pozwiedzać Berlin. Gdybym się więc nieźle postarał, szansa na dodatkowe otwory w dupie była wciąż spora.

Berlin zachodni, Berlin zachodni…

Berlin od zawsze mi się wydawał miastem magicznym. Nie wiem czy od dokładnie tego samego taniego tekstu nie rozpocząłem wpisu o Berlinie na starym blogu – galopujące lenistwo nie pozwala mi zebrać wszystkiego do kupy i skatalogować. Ba, lenistwo nie pozwala mi nawet odgrzebać ostatniego tekstu dotyczącego stolicy Niemiec. Tak czy siak, pochodzę z takiego pokolenia, że moje dziecięce wyobrażenie o Berlinie ocieka magią, bogactwem, obietnicą lepszego świata oraz całą masą kolorów, kontrastującą z otaczającą nas wtedy szarością. Kto miał szczęście, miał krewnych, którzy pojechali w poszukiwaniu lepszego życia „do Reichu”, a ci wypruwali sobie żyły, ale jednocześnie pamiętali o bliskich, przesyłając do nich drogocenne marki oraz fanty (ręka w górę, kto nie miał bębna od Haribo od ciotki z Niemiec). To jest chyba wspomnienie podobne do filmów Barei – w PRL-u tylko śmieszki, puste półki, ale gruncie rzeczy zabawnie, bo Tym jak był młody, to był Murzynem i tak dalej. Nie miałem przyjemności żyć w PRL-u (załapałem się schyłkowy okres), a czytać i myśleć samodzielnie umiem, więc zdaję sobie sprawę, że filmy Barei w gruncie rzeczy są – owszem – fajne, ale strasznie przekłamują rzeczywistość. Tak samo jest z Niemcami i końcówką lat 80. i początkiem 90. – kraina mlekiem i miodem płynąca, dużo kolorów, Niemcy tacy fajni i wyzwoleni, ale przecież sam Berlin był podzielony na dwie strefy, a za ucieczki z jednej do drugiej ludzie ginęli. To jest zresztą fajne w Berlinie, że na każdym kroku czuć oddech historii i to wcale nie historii odległej pod postacią średniowiecznych kościołów, tylko właśnie bardzo bliskiej – zjednoczenie Niemiec, zburzenie muru, zimna wojna. To było niedawno. Dlatego tym bardziej jarałem się na możliwość poznania tego miasta odrobinę bliżej.

To była moja druga wizyta w stolicy Niemiec, ale ostatnia była dosyć szybka i – delikatnie mówiąc – bardziej towarzyska (bardziej wóda i kebab niż mur i historia, przekładając na nasze), więc tak naprawdę mogę powiedzieć, że w Berlinie byłem pierwszy raz. Trochę ciężko konfrontować swoje dziecięce wyobrażenia z tym co się teraz zastaje, bo ostatnie 20-30 lat dla niektórych miejsc w Europie były bardzo przykre, głównie przez postępującą poprawność polityczną i liberalną politykę imigracyjną. Nie jest wcale żartem, że obecnie obok wursta jako tradycyjną berlińską potrawę można równie często wsunąć kebab. Widocznie nie tylko nad Wisłą, ale również nad Bosforem i całą masą innych rzek uznali Niemcy za lepszy świat. Lepszy świat potrzebował kogoś, kto tanim kosztem budowałby bogactwo, ale niestety przeliczył się konsekwencjami. Dlatego teraz Berlin zamiast niemiecki do bólu jest multi-kulti, chociaż pewnie ten obraz był i tak trochę skrzywiony przez to, że było tam pełno eurokaraluchów z Hiszpanii i vicemistrzów Europy w byciu karaczanami, czyli Włochów. Mojej miłości do przedstawicieli narodów śródziemnomorskich nie będę szerzej opisywał, bo zabrakłoby internetu.

Wracając – Berlin jest różnorodny, zarówno w warstwie kulturowej, ale też architektonicznej czy „tak na oko demograficznej”. Centrum miasta, Brama Brandeburska, Unter den Linden – wszystko spoko (nooo, tylko te budy z kebabami), wygląda ładnie. Idzie się kulturalnie w kierunku Alexanderplatz, katedra, uniwersytet – no po prostu europejska stolica. Postanowiłem jednak pokręcić się trochę w poszukiwaniu śladów muru… Najpierw wylądowałem na północy w muzeum poświęconym samemu murowi, jakąś wieżę strażniczą – tam to jeszcze jakoś wygląda. Pojechałem jednak na południe, w to miejsce gdzie ostało się jeszcze to słynne grafiti… Wysiałem na stacji obok Lidla. Po siedzących pod sklepem jegomościów szybko wywnioskowałem, że nie jest to sklep cieszący się w Niemczech taką renomą jak u nas. Słowem – wysiadłem w dzielnicy biedy. A odjechałem może kilometr od centrum? Nie jestem w stanie dobrze ocenić, ponieważ komunikacja miejska w stolicy Niemiec działa tak sprawnie, że odzyskałem wiarę w ludzkość. Przy okazji na dworze było bodajże plus miliard stopni, więc każde zejście do metra wiązało się z oblaniem zimnym, orzeźwiającym powietrzem, więc ciężko się było nie zakochać. Wracając jednak do dzielnicy biedy – wyobraźcie sobie, że znalazłem nawet squat. Znalazłem… stał sobie grzecznie przy głównej ulicy, nawet wsadziłem tam mordę i chciałem się trochę rozejrzeć, ale jak zobaczyłem trzech typów rąbiących drewno i szybko przekalkulowałem, że w takim squacie PRZENIGDY nie znajdą moich poćwiartowanych zwłok, to zacząłem spierdalać ile sił w nogach.

… tu stoi Polak, co drugi chodnik

Nie wszyscy jednak mają mord oczach. Gorzej – wszyscy są raczej otwarci i sympatyczni. Paru ludzi mnie zagadywało w metrze (wyglądałem bardzo mocno na turystę, w szczególnie z torbą i w koszulce Juventusu), opowiadało o mieście, o historii. Sami z siebie. Uwielbiam kogoś od czasu do czasu zagadać, więc dla mnie było to już w ogóle ogromną frajdą, że mogę od miejscowych posłuchać o Berlinie. Wyobraziłem sobie taki dialog w Polsce. Tramwaj, okna otwarte, ale skwar, bo nie ma klimy. Tramwaj jest przepełniony, bo jeździ raz na 20 minut, więc siłą rzeczy ludzie muszą stać. A jak stoją, to się trzymają uchwytu, czyli ręka do góry. Czyli pacha odsłonięta. Wiadomo jak u nas jest z higieną osobistą, więc śmierdzi jak cholera. Jadę sobie podjarany nowym miastem, mimo że czuję, że leje mi się z czoła, a jaja skleiły się na amen i zagaduję typa z wąsem. „A Pan, Panie Januszu kochany, jak ocenia życie w tym mieście?”. Szybki proces myślowy. Myśli czy mnie olać, odpowiedzieć, czy mi przywalić. „Spierdalaj pedale” pada spod wąsa. Dlatego Berlińczycy u mnie zaplusowali.

Przy tymże squacie poznałem zresztą jakiegoś starszego gościa, który – naturalnie – sam zagadał. Okazało się, że podobnie jak ja jest turystą, ale pochodzi z Cypru i tak jak ja szwenda się bez sensu. Wyobrażacie sobie taką scenę w Polsce? Ok, no fajnie, hehe. A w którą stronę PAN idzie? Ech, no, ja też. Kurwa, trzeba gadać. Język polski jest w ogóle językiem nadętym. Każdy tutaj jest Pan/Pani, a wiadomo co mówi stare powiedzenie – na pana, to trzeba mieć wygląd i pieniądze. Po angielsku do każdego się z założenia mówi per „ty”, a dopiero w wyjątkowych sytuacjach ktoś zostaje panem – czyli jak tak powinno być. W każdym razie – idę sobie z jakimś typem, który mi opowiada, że jest sobie na cypryjskiej emeryturze, więc jest w takim wieku , że pewnie dałby radę być moim dziadkiem, bez żadnego skrępowania sobie opowiadamy jakieś sucharki, ja wypytuję o ten Cypr. Powiedziałem mu jakie to niesamowite, że w ogóle jest emerytem i nie dość, że chce mu się podróżować po świecie, to jeszcze ma na to pieniądze. Kiedy mu wytłumaczyłem jak to wygląda w Polsce – to znaczy, że na emeryturze są tak zmęczeni życiem, że nie mają siły na życie, a większość wypłaty wydają na leki, to wyglądał na autentycznie zatroskanego. Ale szybko mu przeszło, bo jeszcze mi dosrał, że w Polsce jest zimniej niż na Cyprze. Niby miał rację, ale było mi przykro. Rozstaliśmy się jednak w pokoju – kolejny pozytywny aspekt tego dnia.

Takich perełek miałem jeszcze kilka, łącznie ze zwiedzaniem muzeów i przyjęciem kawałka historii na klatę – pod tym względem Berlin mnie nie rozczarował. Dostałem to czego chciałem, to znaczy historię powojennego świata upchaną w pigułkę o posmaku currywursta i kebabu z Kreuzbergu. Wstyd się przyznać, ale przez parę momentów nawet zapomniałem, że przyjechałem na mecz. Kiedy już się nałaziłem, upociłem i odwodniłem, uznałem że najwyższy czas jednak wrócić do rzeczywistości i poszukać miejsca do obejrzenia spotkania. Ze dwa razy ktoś oferował mi oraz naszej grupie bilety na mecz – oczywiście w okazyjnej cenie! – ale niestety mój wewnętrzny polaczek zabronił mi kupowania lewych biletów na mecz od kogoś o odcieniu skóry innym niż zbliżony do kanonów aryjskich. Przepraszam za stereotypy, ale panowie nie wyglądali na uczciwych sprzedawców. Kupowałem już od takich roleksa w Tunezji. Real rolex, but only in Tunisia. Pewnie bilet też był ok, ale tylko na Kreuzbergu.

Sam mecz – cóż. Niebezpiecznie zbliżam się do trzydziestki, a jednak przy golu na 1:1 zwyzywałem siedzącą obok nas chyba dwudziestoosobową grupę barceloniarzy, a po ostatnim gwizdku chciało mi się płakać. Czyli w środku dalej jestem dzieckiem, które do bólu jara się facetami w biało-czarnych pasach biegającymi za świńskim pęcherzem. Jak sobie dołożę do kompletu dobre zwiedzanie Berlina, to naprawdę zafundowałem sobie niezłą wycieczkę. Tak jak napisałem na początku – podróże związane z piką nożną to pewnie jedne z lepszych rzeczy, jakie mi się przytrafiły.