WSOP to najważniejszy festiwal pokerowy na świecie. Co roku biorą w nim udział także polscy pokerzyści. Jak wspominają swoje debiuty w Las Vegas?
Gościem pierwszego odcinka nowego cyklu pt. „Mój pierwszy WSOP” jest Grzegorz Mikielewicz. Przez wiele lat grał zawodowo w pokera (opowiadał o tym w audycji „Na Waleta” w radiu Weszło FM). Wraz z początkiem 2017 roku odszedł z funkcji ambasadora PokerStars. Obecnie rozwija swój biznes, którym jest Getaway.pl, który Grzegorz nazywa osobistym asystentem podróży (więcej pisaliśmy o tym tutaj oraz tutaj). Pracownicy serwisu zajmują się organizowaniem podróży zgodnie z wymaganiami klientów.
Zapraszamy do lektury wywiadu!
Było idealnie
JS: Zbliża się 50. edycja World Series of Poker. Z tej okazji na PokerGround będziemy realizować cykl pt. „Mój pierwszy WSOP”, w którym polscy pokerzyści będą wspominać swoje wyjazdy na ten festiwal pokerowy. A kiedy Ty po raz pierwszy wziąłeś w nim udział?
Grzegorz Mikielewicz: Próbowałem sobie to ostatnio przypomnieć. Nie robiłem żadnego researchu w tym kierunku, ale tak na oko wydaje mi się, że to był 2006 lub 2007 rok.
JS: A od tego czasu, ile razy byłeś na WSOP?
GM: Jeździłem co roku aż do tego nieszczęsnego 2011 roku, w którym nie można już było grać w pokera online w Stanach Zjednoczonych, więc wtedy te wyjazdy przestały mieć większy sens. W pierwszych latach, kiedy jeździliśmy, zabawa była prosta. Każdy miał grafik turniejów, w których brał udział. Jeżeli miał wolny dzień lub szybko odpadł z turniejów, to szedł na cashówki, ale równie dobrze można było wrócić do hotelu i trochę pogrindować online, więc z punktu widzenia pracy było idealnie.
JS: Czy obecnie w twoich planach jest jeszcze wyjazd na WSOP?
GM: Prawdę mówiąc teraz tego nie rozważam. Zwłaszcza, że od ponad dwóch lat już nie gram zawodowo. Na pewno w tyle głowy siedzi coś takiego, że fajnie byłoby kiedyś pojechać totalnie na luzie, przy okazji pobytu w zachodniej części Stanów. Jeśli odbyłoby się to w czasie WSOP, to na pewno świetnie byłoby tam zajrzeć i zobaczyć, co się pozmieniało, zagrać jeden, dwa turnieje. Ale obecnie nie ma w mojej sytuacji sensu, żeby zastanawiać się co roku, czy jechać.
Nowy Jork, Atlantic City i Las Vegas
JS: Czy jadąc pierwszy raz na WSOP, miałeś jakieś konkretne oczekiwania co do swojej gry, wyników? Czy raczej był to wyjazd „zapoznawczy”?
GM: Pojechałem wtedy trochę z przypadku, bo „Soprano”, mój dobry kolega, wygrał wejściówkę do Main Eventu. W związku z tym miał też cały pakiet na przelot i hotel. Był z nami jeszcze jeden kolega. „Soprano” zapytał mnie, czy bym się z nim nie wybrał i oczywiście nie trzeba było mnie specjalnie namawiać. Połączyliśmy to z pobytem w Nowym Jorku, gdzie polecieliśmy na dwa, trzy dni. Dla mnie to był chyba też pierwszy raz w Nowym Jorku. Pojechaliśmy do Atlantic City, żeby zobaczyć, jak wygląda i mieć porównanie z Vegas. Potem polecieliśmy do Vegas na właściwy turniej.
Nie grałem wtedy w Main Evencie. Jeśli dobrze pamiętam, zagrałem chyba poboczne eventy na WSOP oraz kilka mniejszych turniejów, w ramach serii Deepstack w kasynie The Venetian. I oczywiście sporo cashówek.
JS: Wspomniałeś o Atlantic City. Wiadomo, że nie jest to tak bogate w ofertę pokerową i hazardową miasto jak Las Vegas. Jak twoje wrażenia z pobytu w Atlantic City?
GM: Trochę bardziej kojarzy się z Downton w Las Vegas, czyli z najstarszą częścią, w której są kasyna typu Harrah’s i Binion’s Horseshoe. One mają swój specyficzny klimat. Trochę ma się wrażenie, jakby było się w latach 70. czy 80. Na pierwszy rzut oka tak to właśnie wyglądało w Atlantic City, aczkolwiek, gdy my tam byliśmy, był to początek rewitalizacji miasta.
Jeśli dobrze pamiętam, to kasyno Borgata już było gotowe. Obok budowano też kilka innych dużych, nowoczesnych kasyn w stylu obecnego Las Vegas, więc wrażenie było pół na pół. Borgata niczym nie różni się od kasyn w Las Vegas, natomiast okolice były dużo gorsze.
Atlantic City kiedyś słynęło z olbrzymiej przestępczości. I wracając kilka razy do domu gdzieś tam zawsze widziało się światła policyjne i taśmę „Police line. Do not cross”. Nie jest to miejsce, w którym polecałbym beztrosko chodzić wieczorem. Ale to było dawno, więc myślę, że przez dziesięć lat mogło się tam sporo zmienić.
Chiński poker Hellmutha i Chana
JS: A gdy poleciałeś już na WSOP i do Las Vegas, to festiwal spełnił twoje oczekiwania? Czy wyjeżdżając stamtąd, szczególnie za pierwszym razem, miałeś niedosyt? A może miasto i festiwal nie zrobiły na tobie zbyt dużego wrażenia?
GM: W moim wypadku Vegas i Main Event jak najbardziej spełniły oczekiwania. Hotele są absolutnie rewelacyjne. Oczywiście posiadanie samochodu jest bardzo wskazane. Jest sporo fajnych rzeczy, które można zobaczyć, zwłaszcza, jeśli ktoś ma więcej czasu. Kilka razy starałem się zrobić tak, żeby po pobycie na Main Evencie, zostać np. tydzień w Kalifornii.
Specjalnie wybraliśmy lot tak, żeby lądować wieczorem. Lotnisko McCarran jest bardzo blisko centrum Vegas, więc jak się ląduje z odpowiedniej strony, to ma się niesamowity widok na światła i hotele. Za pierwszym razem to niezapomniane odczucie.
Wynajęliśmy samochód, pojechaliśmy do hotelu się zameldować. Było około północy lub pierwszej w nocy, ale nie w głownie był nam sen. Przyszedł nam do głowy dobry pomysł, żeby załatwić różne formalności, zarejestrować się do turniejów, skoro jest szansa, że o północy lub pierwszej będzie w kasynie Rio mniej osób niż np. o godzinie czternastej.
Weszliśmy do głównej hali, gdzie była kasa, w której można było wpłacić pieniądze. Była jakaś minimalna kolejka. Chłopaki stanęli w kolejce, natomiast ja wszedłem głębiej w salę i pierwsza rzecz, którą zobaczyłem w Las Vegas – a ja byłem w tamtych czasach wielkim fanem „Rounders”, oglądałem relacje z WSOP 2003-05, to były bardzo świeże sprawy, czyli Moneymaker, Raymer, Hachem [mistrzowie Main Eventu WSOP z lat 2003-05 – red.] – to Phil Hellmuth i Johnny Chan grający w „chińskiego pokera”! To był mój pierwszy widok, gdy wszedłem do sali. Oni mieli prywatnego krupiera i sobie grali na oko na dosyć wysokie stawki. Nagle to wszystko stało się realne. My tutaj jesteśmy, są tutaj ci wszyscy pokerzyści, których oglądamy w telewizji. Fajna sprawa.
JS: Ciekawie zaczęła się twoja przygoda z WSOP. A jeśli chodzi o twoje wyniki, to czy pamiętasz swój najlepszy występ?
GM: W sumie zagrałem tylko jeden Main Event, kilka lat później, a także kilka mniejszych turniejów. Jeżeli dobrze pamiętam, to gdy chodzi o oficjalne turnieje, zagrałem może pięć na WSOP-ie i w żadnym z nich „nie cashowałem”. Natomiast miałem kilka przyjemnych wyników w tych mniejszych turniejach w kasynie The Venetian. Wygrałem też kilka satelit do mniejszych turniejów.
Elitarny festiwal
JS: Jeżeli chodzi o tegoroczny harmonogram WSOP, to najtańszy turniej ma wpisowe w wysokości 400$. Czy to dobry ruch ze strony organizatorów, że o tytuł WSOP może zagrać więcej osób? A może jednak minimalne wpisowe powinno być wyższe ze względu na prestiż festiwalu i mistrzowskich tytułów?
GM: W tamtych czasach, gdy my byliśmy pierwszy raz, najniższe wpisowe wynosiło chyba 1.000$, ale tych turniejów było bardzo mało. Bardziej to były turnieje za 1.500-2.500$, a potem w górę. Wtedy nie było jeszcze żadnych high rollerów, żadnego One Dropa [turniej na WSOP, do którego wpisowe wynosi 1.000.000$, rozgrywany jest od 2012 roku – red.], ani nawet turniejów ze zbliżonym wpisowym. Jeżeli dobrze pamiętam, to było kilka turniejów za 10.000$. Nie jestem pewien, czy był już turniej za 25.000$.
W harmonogramie turniejów było sporo mniej. Wydaje mi się, że to wynika z tego, że wtedy to były po prostu początki przygotowań na gigantyczne ilości graczy, którzy zaczęli grać dzięki poker roomom online. Wtedy było takie wrażenie, że w każdym turnieju z tej oficjalnej listy jest coś elitarnego, że czuje się, że naprawdę grasz w czymś ważnym. Jak teraz są turnieje za 25, 50, 100 tysięcy lub nawet milion dolarów, to trudno mi sobie wyobrazić, czy ci najlepsi gracze w ogóle grają w tych turniejach za 1.000-1.500$. Wtedy grali, bo to było na zasadzie, że jeżeli mają dobry „run”, to w tych turniejach była największa szansa na ich wygraną i bransoletkę.
Na grę w tych turniejach patrzyłem trochę z innej strony, bo wielką frajdą było zobaczyć na stole własnym czy tuż obok Phila Hellmutha, Doyle’a Brunsona, Johnny’ego Chana, Scotty’ego Nguyena. To były te osoby, które znało się z telewizji. Natomiast obecnie ludzi bardziej interesują ci gracze, którzy w czasach, gdy ja jeździłem, mieli pewnie po siedem lat, ale to normalne. Oczywiście, że teraz są nowi idole, nowi gracze do naśladowania. Wtedy to wyglądało trochę inaczej, znani byli tylko Ci starzy wyjadacze z gier live.
Trudno mi się wypowiadać, ponieważ nie wiem, jakie są teraz priorytety dla organizatorów, czy zależy im, żeby tych turniejów było jak najwięcej, czy żeby miały posmak elitarności. Natomiast wtedy była dla nas prosta różnica. Na WSOP były turnieje za 1.000-1.500$, a jeżeli ktoś chciał zagrać jakieś tańsze turnieje, to szedł do The Venetian. Potem oni zaczęli zwiększać pule i pamiętam, że nasz kolega grał turniej w The Venetian za 5.000$, co wydawało się jakimś kosmosem.
Nie mam konkretnego zdania, czy turniej na WSOP za 400$ jest dobrym pomysłem, czy nie. Teoretycznie trudno doszukać się w tym czegoś złego. Jeżeli organizatorzy są w stanie ogarnąć olbrzymią liczbę graczy, którzy biorą udział w takim turnieju, to w niczym to nie przeszkadza.
Po drugiej stronie ulicy
JS: A jeśli chodzi o pobyt na WSOP, to czy warto zatrzymać się w hotelu Rio, w którym rozgrywany jest festiwal? A może lepiej poszukać bardziej oddalonego hotelu, ale tańszego?
GM: Myślę, że ciężko będzie w czasie WSOP – o ile ktoś nie dysponuje bardzo solidnym portfelem – znaleźć sobie pokoje w Rio. Tak robi większość przyjezdnych graczy, którzy tam się meldują. Ci gracze, którzy na co dzień urzędują w Las Vegas, przyjeżdżają sobie z domu.
Dla nas to w ogóle nie był problem. Zawsze próbowaliśmy sobie znaleźć przyjemny hotel położony w miarę w centrum. Potem zrobiła się moda, żeby w kilka, a nawet dziesięć osób, wynajmować sobie domy. W Vegas oczywiście kluczowy jest samochód. Wynajem jest dosyć tani i naprawdę dzięki temu można zobaczyć kilka fajnych miejsc. Jeżdżenie po Vegas jest w miarę łatwe. Oczywiście, jeśli o godzinie dwudziestej chce się przejechać przez The Strip, to można trochę postać na światłach lub w korkach.
Pamiętam, że zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach: choćby w hotelu Palms, które było bardzo blisko Rio i można było się przejść, bo to było po drugiej stronie ulicy. Aczkolwiek „po drugiej stronie ulicy”, to w Vegas bardzo umowna kwestia, bo te resorty są tak olbrzymie, tak rozległe, otoczone kilkoma basenami, centrami handlowymi, olbrzymimi parkingami, że to nie jest tak, że przechodzi się na drugą stronę ulicy. Czasami trzeba iść 20-30 minut, żeby przemieścić się z jednego hotelu do drugiego.
Moim zdaniem najlepiej znaleźć sobie przyjemną promocję w jednym z rozpoznawalnych hoteli i codziennie dojeżdżać do kasyna Rio. Nie ma problemu z parkingiem.
Las Vegas mnie nie odpycha
JS: Co do samego miasta, to jeśli wczytać się w wywiady z pokerzystami, to nie ma stanów pośrednich i dzielą się na tych, którzy je uwielbiają i na tych, którzy go nienawidzą. A czy ty lubisz to miasto, czy raczej cię odpycha?
GM: W żaden sposób mnie nie odpycha, wręcz odwrotnie. Wyjazd do Vegas to była dla mnie zawsze wielka frajda. Pogoda mi nie przeszkadza, nigdy nie byłem wrażliwy na ciepło. Poza tym tam raczej nie przebywa się na zewnątrz. Zawsze ktoś z naszej wycieczki był przeziębiony, bo na zewnątrz było 40 stopni, a w kasynach często po 15-16 stopni, więc te różnice są olbrzymie.
Wyjść sobie na zewnątrz w czasie przerwy w turnieju, z tych piętnastu na 40 stopni, to była czysta przyjemność. Poza tym ja wolę być w takim miejscu, w którym jest ciepło. To, że po śniadaniu mogę pójść sobie na basen, że nie muszę uciekać przed chłodem, było na plus. I nigdy nie nudziłem się w Vegas. Zawsze mieliśmy pomysł na to, co robić, czas mieliśmy zorganizowany. Dla mnie to był bardzo przyjemny wyjazd. Taki, na który czekało się z niecierpliwością. Nie sądzę, żeby to się kiedyś zmieniło.
JS: Czas na wróżenie z fusów. Czy twoim zdaniem Polacy zdobędą na WSOP 2019 pierwszy w historii naszego kraju tytuł mistrzowski?
GM: Moim zdaniem najważniejsze jest to, że żadną niespodzianką nie byłoby to, gdyby któryś z 30-50 naszych regularnych turniejowych graczy zdobył bransoletkę, bo niczym to się nie różni od PCA, od EPT. Moim zdaniem to, że do tej pory nie było bransoletki, to wynika tylko i wyłącznie z tego, że jest mniejsza próbka. Wiadomo, że WSOP jest raz w roku, jest jednym z bardziej odległych turniejów, są kwestie podatkowe, są kwestie związane z pokerem online, więc wybiera się tam mniej graczy niż np. do Barcelony, gdzie czasami mamy po stu dwudziestu Polaków w jednym turnieju. Z tego wynika to, że w Vegas Polacy nie osiągnęli jeszcze sukcesu. Przyjemnie byłoby zobaczyć kilka stołów finałowych. Wiadomo, że wtedy może się to potoczyć w każdą stronę.
JS: Jesteś na pokerowej emeryturze, ale jeśli chodzi o twoje plany turniejowe, to czy jest szansa, że w najbliższych miesiącach cię zobaczymy np. w Barcelonie? Czy raczej skupiasz się na rozwijaniu biznesu?
GM: Turnieje na żywo kompletnie nie wchodzą w grę w najbliższym czasie. Gdybym nawet był w Barcelonie i zajrzał z sentymentu do kasyna, to nie po to, żeby tam siedzieć i grać. Wolę korzystać z pozapokerowych uroków Barcelony.
JS: Dziękuję za rozmowę.
_____
_____