Od czasu do czasu mam tak (rzadko, ale jednak), że wygram trochę pieniędzy online i najdzie mnie ochota, żeby rozdać to na żywo. Idealną opcją jest wyjazd do Rozvadova, gdzie ciężko zarobione dolary mogę wymienić na euro i uśmiechem na twarzy rozdać opisanym niżej przyjaciołom.
Podróż
Wyjazd na GCOP szykowaliśmy od dawna, ale oczywiście logistyka musiała wziąć w łeb, więc ostatecznie wylądowaliśmy w Rozvadovie w sobotę o godzinie 2:00. Tak jak pisałem w poprzednim tekście (http://pokerground.com/magia-rozvadova-czesc-i/) – w Rozvadovie za cholerę nie ma co robić, tak więc postawiliśmy… wypić drinka. No, może dwa. W ten sposób skończyła się moja przygoda z abstynencją. Pamiętam, że nad ranem za wszelką cenę chciałem porozmawiać z kierowcą taksówki i uparcie próbowałem go przekonać, że ma na imię Kaźmirz. Kaźmirz Kaźmirzem być nie chciał i dialog nie został nawiązany.
Z całej naszej trójki tylko Grinder postanowił zasiąść do stołu i pamiętam, że na szybkości zarejestrował w Rozvadovie startup mający na celu zebranie funduszy na, tu cytat, „złojenie dupska temu śmieciowi Kabrhelowi w HU 50/100”, ale lokalna społeczność nie była przekonana do tej inwestycji i skończyło się jedynie na cichutkich wyzwiskach pod wąsem zamiast legendarnej walki dwóch bohaterów.
Pierwsza beczka
Następnego dnia przystąpiliśmy do grania main eventu. Ucieszyłem się kiedy zobaczyłem swój stolik, bo po prawej dostałem jakiegoś starszego pana, który był właśnie tym idealnym typem, który na koniec dnia odda Ci stacka z drugą parą. Żeby było jeszcze przyjemniej, po jego prawej usiadł rozvadovski Magic Man. Kto był, ten wie, kto nie był i tak nie uwierzy jak napiszę choćby jedną dziesiątą prawdy. W każdym razie, kiedy już przyjmowałem na ryj puder na stół finałowy, to okazało się, że karty jednak nie chcą współpracować i oddałem 15k z 30 startowych.
Żeby było jeszcze śmieszniej, postanowili mi zmienić ten bajkowy stolik. Okazało się, że nie wylądowałem bardzo źle, bo po prawej dostałem Adolfa Kerna (tego co się trzęsie jak galareta, ale nie dlatego, że jest chory albo się denerwuje – po prostu jest jakiś dziwny), którego spokojnie wrzucam na listę top 10 fishy w Rozvadovie. Po lewej natomiast posadzili mi naszego rodaka Nakaia, więc sobie śmieszkowaliśmy. Do czasu, aż Nakai postanowił być Polakowi Polakiem.
Obiecałem mu, że go obsmaruję, ale w sumie na mnie ten call jeszcze nie był taki zły, kiedy poddam to głębszej analizie. W każdym razie: on z SB vs mój open z BU zagrał 3b/”aaaamożespadniecall” za moje efektywne 20bb z A9o na moje JJ. 99x flop oraz obietnica nieśmiertelności na moim fanpage’u sprawiły, że na twarzy Nakaia do końca dnia gościł uśmiech.
Druga beczka
W związku z deepową strukturą turnieju i autentycznie słabiutkim fieldem postanowiłem zagrać drugą strzałkę, gdyż czułem niedosyt, albowiem… z pierwszej nie wyszedłem ani razu ponad stack startowy! Serio, mój peak turniejowy był w momencie, kiedy siadałem do stołu z 30k. Na drugim stole miałem na oko więcej regów, ale wydawali się słabi. Jedynym gościem jakiego znałem był Petr Targa, który oczywiście był nasrany żetonami. Przez chwilę myślałem, że może się nauczył grać, ale jednym rozdaniem mnie po prostu zabił. Jutro nawet z nim zrobię jakiś konkurs. Jestem przekonany, że za cholerę nie dojdziecie o co chodzi w tym rozdaniu.
Na nowym stole wygrałem pierwszą pulę i wskoczyłem na 35k w żetonach. I… tyle. Od tego momentu tylko oddawałem. Naprawdę, zagrałem najbardziej frustrujący turniej życia, gdzie trafiłem może 10% flopów, cbety nie wchodziły, dzieci płakały, a krupierki w myślach wyśmiewały mój rzadki zarost. Po prostu zero współpracy. Zupełnie jakby Leon mścił się za śmieszkowanie z Martina. Dzień 1. skończyłem z trzecim stackiem na sali. Trzecim od końca. Miałem 15k żetonów. Na dzień 2. można się było wciąż wkupić i dostać 30k, więc czułem się podwójnie upupiony.
Beczka śmiechu
Niezrażony przeciwnościami losu naturalnie przystąpiłem do walki. Trafiłem stół w jakimś stopniu zaregowany i parę mordek kojarzyłem. Znałem jednego rega z Pragi – ogarniający grę, na HendonMobie zarobiony. Ogólnie jak na poziom czeskich regów, to naprawdę był jakimś czempionem, bo nie widziałem z jego strony nigdy żadnej głupiej akcji. Wydaje mi się, że kojarzyłem też gościa po swojej prawej. Z niego z kolei na całym stole mieliśmy bekę, bo słuchał muzyki na słuchawkach dousznych tak głośno, że słyszałem ją ja, gość miejsce dalej oraz głuchoniemy facet w barze po drugiej stronie budynku. Naprawdę, mieliśmy wrażenie, że muzyka nie płynie do uszu tylko wprost do jego mózgu. Za każdym razem dosłownie się na nas darł oznajmiając głośno swoją akcję. Na swoim stole znałem jeszcze oczywiście Idzia z Polski (dzięki za fotkę!! :*).
Stolik był całkiem spokojny, zanitowany, ale na -nastu BB i tak nie bardzo miałem co wymyślać. Najciekawsze jest to, że przez godzinę gry na stole akcja raczej szła open i foldy albo jeden call / cbet i koniec. 3betów naliczyłem ze dwa. Natomiast kiedy ja postanowiłem wsunąć swoje 10bb z UTG, to dostałem call od grubego hawajskiego typa z ogromnym stackiem (na zdjęciu smutny – nie wiem czy dlatego, że zostałem wyeliminowany, czy dlatego, że przegrał wygranego flipa) i shove za 60bb od wspomnianego rega z Pragi. Kiedy ja wymyślałem co będę robił przez resztę dnia, to gruby wymyślił calla. Moje AQ na AK grubego i JJ Czecha. As w okienku zdawał się rozwiązywać sprawę, ale krupier postanowił się popisać dowcipem i dorzucił na flopie jeszcze króla i waleta, więc nawet ja jeszcze miałem outy. Kwintesencją mojego runa byłoby to, gdybym na turnie dostał dziesiątkę i na riverze kolejną. No ale niespodzianek nie było i najlepsza ręka okazała się być najlepszą od początku do końca.
Tak też skończyłem udział w najdroższym turnieju w życiu (pobił MPS-a o 88 euro). Poszedłem płakać. Cichutko. W kąciku. W całym Rozvadovie nie było sznura, żebym mógł się powiesić, więc musiałem dalej ciągnąć tę farsę.
Fenekzgavry