Niedawno obiecałem Wam, że na łamach mojego bloga ponownie zagości wpis opisujący przygody nieporadnego wędrowca. Nadarzyła się ku temu okazja, bo wprost z festiwalu Poker Fever Series, wprost z Ołomuńca, pojechałem Flix Busem najpierw do Krakowa, a chwilę później do Zakopanego. Plan na wyjazd był ambitny: Kościelec, Świnica, Mięguszowiecka przełęcz pod Chłopkiem. Czytajcie dalej, jeśli chcecie dowiedzieć się, co z tych planów udało mi się zrealizować.
Na wstępie powinienem powiedzieć, że do tego wyjazdu przygotowywałem się kondycyjnie przez ponad miesiąc. Jednego dnia jeździłem na rowerze, drugiego dnia uskuteczniałem marszobiegi, a potem już tylko biegi. Nie chciałem być maruderem, zawalidrogą, a wręcz zależało mi na tym, żeby tej łatki „nieporadnego wędrowca” się pozbyć. Można było to zrobić tylko w jeden sposób – trzeba było na szlaku pokazać, że tamten stary ja został w dolinach, a pod górę wchodzi ktoś inny, odmieniony. Do pewnego momentu wszystko się sprawdzało, ale nie uprzedzajmy faktów.
W Zakopanem pojawiłem się koło godziny 18:00. Na dworcu autobusowym w Krakowie udało mi się zdążyć na wcześniejsze połączenie, ale co z tego, jak stolicę Małopolski opuszczaliśmy w korku, a sam wyjazd z miasta zajął nam prawie 60 minut. Siłą rzeczy na końcowym przystanku mieliśmy opóźnienie i tak naprawdę to wysiadłem z autokaru tylko pół godziny przed planowanym przyjazdem mojego pierwotnego kursu. Nic to. Byłem w świetnym humorze i taka błahostka nie mogła mi go w żaden sposób zmącić. Na miejscu czekały na mnie panie: moja żona i jej dwie siostry. Posililiśmy się i wróciliśmy na kwaterę, która mieściła się przy ul. Brzozowej. Było to tuż przy samym dworcu PKP/PKS, czyli w miejscu, z którego odchodzą busy do Kuźnic, na Palenicę Białczańską i w we wszystkich innych pożądanych przez turystów kierunkach.
Rano zdecydowaliśmy, że idziemy na Kościelec. Pogoda była taka, że Janusz w Juracie byłby wkur…, bo musiałby swoje Żubry (i ekskluzywne gofry) spożywać w barze, a nie w plażowym grajdole, a wyobrażam sobie, że tam taka butelczyna, którą on zeruje na hejnał, kosztuje przynajmniej 12 zł, ale dla nas była bardzo, bardzo dobra. Szaro, bez prażącego słońca, raczej bezwietrznie i tylko trochę wilgotno, bez świeżych opadów deszczu. Gdy znaleźliśmy się w górach, to często sam nie potrafiłem rozpoznać, czy otulała nas mgła czy chmury.
Bez najmniejszego trudu, szybkim tempem, wszedłem na Halę Gąsienicową. Towarzyszki wędrówki zostały pół godziny w tyle, co kiedyś było zupełnie nie do pomyślenia. Ja w tym czasie brylowałem w części gastronomicznej schroniska w Murowańcu, z tym że tym razem, w odróżnieniu od wszystkich wcześniejszych wizyt w tym miejscu, nie zajmowałem się piciem piwa na czas, tylko jak emeryt, rencista lub rentier wychyliłem gorącą herbatkę z sokiem malinowym i zagryzłem wszystko Snickeresm. Tak, tak, Kochani, ludzie się zmieniają – a jeśli nawet człowieka trudno zmienić, to jego (niektóre) nawyki i zachowania na pewno można. Mamy namacalny dowód.
Doszła ekipa. Wjechała druga herbatka. Ruszyliśmy. Z Hali Gąsienicowej nawet nie było widać Kościelca, który w słoneczne dni jest, moim skromnym zdaniem, najpiękniej wyglądającym szczytem w okolicy. Miało to swoje dobre i złe strony. Zawiedzeni byliśmy tym, że nie możemy podziwiać widoków i robić zdjęć, ale z drugiej strony nie onieśmielał nas cel naszej wędrówki, przez co morale utrzymywało się na bardzo wysokim poziomie. Mindsetowo byłem mocny, bo wiedziałem, że i pary w nogach mi nie zabraknie i pompa, która w ostatnich tygodniach była intensywnie trenowana, w odpowiednim momencie poda. Trochę tylko bałem się tego, że kamienie będą śliskie, ale to miało się okazać dopiero w praniu i w sumie nawet się nie potwierdziło.
Pierwszym celem była przełęcz Karb, którą pokonaliśmy łagodniejszą trasą, od strony Zielonego Stawu Gąsienicowego. Lekkie podejście. Żadnych trudności technicznych. Sama radość z maszerowania. Po chwili przerwy ruszyliśmy w kierunku wierzchołka Kościelca. Dodam tylko, że nawet będąc na przełęczy, nie widzieliśmy jego szczytu. Ba, nawet zarysu całej góry. Jak mówiłem, trochę szkoda, ale z drugiej strony mindsetowo było łatwiej. Również potem na samej trasie ekspozycja nie ryła nam bani.
Wchodziło się bardzo przyjemnie, gdyż przez większość trasy podejście jest raczej łagodne – stromiej robi się dopiero na górze. Na samym szlaku są dwa momenty, kiedy to trzeba trochę się nagimnastykować. Praktycznie na samym początku jest taki próg skalny, który z bliska wygląda groźnie, ale tak naprawdę to nic strasznego (nawet jak płynie z niego woda). Warto zaznaczyć, że schodzenie zeń jest znacznie trudniejsze niż wchodzenie nań.
Źródło: Natatry.pl i zamiedzaidalej.pl
Drugi, i chyba trudniejszy moment, znajduje się już niemal przy samym wierzchołku. Też jest tam taka półka skalna, na którą trzeba się wspiąć. Na chwilę mnie tam przytkało, nie wiedziałem, gdzie położyć stopę, ale po chwilowym zwątpieniu i tę przeszkodę udało mi się pokonać. Patrząc z perspektywy, to też nie było nie wiadomo co, tylko potrzeba było odrobiny spokoju i chłodnej kalkulacji, żeby bezpiecznie się podciągnąć.
Po tej drugiej przeszkodzie byliśmy już prawie na szczycie. Jeśli chodzi o widoki z góry… Nic nie było widać. Musiała nam zatem wystarczyć satysfakcja, że udało się wejść. I rzeczywiście tak było. Ja byłem bardzo ukontentowany tym faktem, a jednocześnie trochę przerażony wizją zejścia ze szczytu. Nie po raz pierwszy okazało się, że droga w dół, pokonywana w tempie kontrolowanym, jest znacznie trudniejsza niż samo wejście. Nie ukrywam, że pod samym wierzchołkiem trochę się napociłem. Później było już łatwiej i łatwiej. Kilka godzin później byliśmy już Kuźnicach i w drodze do Zakopanego. To był bardzo udany dzień.
Nazajutrz miało być lżej, bo planowaliśmy wejść na Zawrat od Doliny Pięciu Stawów Polskich. Pogoda była w kratkę, a prognozy wskazywały na to, że kolejnego dnia mają być super warunki, żeby zaatakować Świnicę. Połowa naszej ekipy poszła na piknik nad Morskie Oko, żeby naładować akumulatory przed jutrem, a ja z żoną ruszyliśmy na „Piątkę”. Generalnie do wyjścia z lasu szło się bardzo przyjemnie. Po wyjściu, gdy zaczęło się wchodzenie po skalnych blokach, dostałem ostry wycisk. Kondycyjnie radziłem sobie super, ale uda odmówiły mi posłuszeństwa, po prostu zaczęły mnie palić od wewnątrz, przez co nawet ten łagodniejszy wariant podejścia – ten przez Wielką Siklawę – był dla mnie drogą przez mękę. Powróciły wspomnienia z dni, gdy na szlakach cierpiałem. Zacząłem marudzić i… w ogóle przestało mi się to wszystko podobać.
W schronisku w Dolinie Pięciu Stawów musiałem kupić sobie koszulkę, bo moja do niczego się nie nadawała. Po obowiązkowych atrakcjach gastronomicznych wstąpiły we mnie nowe siły i chciałem kontynuować wyprawę na Zawrat. Niestety nad dolinę nadciągnęły ciemne chmury, dlatego zdecydowaliśmy się na odwrót i powrót. Jak to ktoś mądry powiedział: góry nie uciekną, będą tu zawsze.
Racja.
Kolejnego dnia plan obejmował wejście na Świnicę, toteż wstaliśmy o 05:00 rano i zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Wstaliśmy to za dużo powiedziane. Ja nie mogłem się ruszyć. Nogi miałem zakwaszone, te cholerne uda i łydki, do takiego stopnia, że zdecydowałem się na „fold”. Dziewczyny poszły, cel osiągnęły, ale też wróciły mocno zmęczone, dlatego z miejsca przestaliśmy marzyć o zdobyciu „Chłopka” w trakcie tego pobytu w Zakopanem. Zakończyło się na spacerach, a dla mnie w większości na grindzie online (w końcu miałem komputer ze sobą)…
Podsumowanie
Ogólnie wyjazd oceniam na plus. Super towarzystwo i wspólne z nim pokonywanie szlaków. Czuję lekki spory niedosyt, że nie zdobyłem tej Świnicy razem z dziewczynami, ale jeszcze to sobie odbiję. Jestem bardzo zadowolony z kondycji, a przede wszystkim z wyraźnego postępu w temacie wydolności, natomiast widać, że mam braki w, nazwijmy to, „chodzeniu i schodzeniu po schodkach”. Nie wiem, w jaki sposób zabrać się do treningu, który pomógłby mi wzmocnić uda. Bieganie po klatkach schodowych lokalnych wieżowców jakoś do mnie nie przemawia. Tak więc co, siłownia?
Do usłyszenia w trakcie kolejnej relacji z gór.