Pisałem dzisiaj na łamach PokerGround o szesnastym zwycięstwie Phila Hellmutha na festiwalu WSOP. Kto jeszcze nie widział tego artykułu, tego zapraszam – tutaj.

Rozpoczynam od tego wtrącenia, żeby zaznaczyć, że w tematach pokerowych nie znajdziemy dzisiaj niczego, co by pod względem ważności mogło konkurować z tym newsem. Musiałoby się wydarzyć coś naprawdę ekstremalnego, żeby historyczny sukces Phila Hellmutha został zepchnięty z tzw. jedynek pokerowych serwisów całego świata. Mam nadzieję, że tak się jednak nie stanie, bo to by prawdopodobnie zwiastowało jakieś nieszczęście.

Doszedłem do wniosku, że skoro i tak nie będziecie czytać o innych wydarzeniach, to napiszę kolejny odcinek bloga, w którym przedstawię Wam relację z mojego ostatniego wypadu w góry. Wędrowiec – może tylko już mniej nieporadny – powraca na szlak. Wiem, że kilka osób lubi czytać te historie, tak więc zaczynajmy.

 

Dzięki wiadomej zarazie każdy z nas ma wspaniałą wymówkę, żeby coś tam mniej robić w zakresie dbałości o kondycję fizyczną. Tak łatwo się lenić. Moje zapuszczenie sięga czasów, gdy właściwie nie można było swobodnie wychodzić z domu. Z ubolewaniem stwierdzam, że z najlepszej formy w ostatnich latach pozostały tylko wspomnienia, a języczek u wagi zatrzymuje się 14 kg dalej „w prawo” i o jakieś 25 kg, również „w prawo”, za dużo od wagi docelowej. Z tego powodu z wielkim niepokojem wyruszałem w ostatnich dniach września na tatrzańskie szlaki. Z tego samego powodu nie było też żadnych wielkich planów na cały sześciodniowy wypad, a jedynie mgliste założenia-marzenia.

Po nocy spędzonej w trzech FlixBusach: Białystok-Warszawa -> Warszawa-Łódź-> Łódź-Zakopane wiedzieliśmy, że raczej daleko to my tego pierwszego dnia nie pójdziemy. Zanim przejdę dalej, chciałbym tylko powiedzieć, że zespół dworcowy Łódź Fabryczna wywarł na mnie bardzo duże, pozytywne wrażenie. Uczcie się, włodarze Poznania, jak się buduje nowoczesne dworce. Tu są przestrzenie jak na lotnisku, a nie wieczny ścisk, z którym mamy do czynienia w wielkopolskim „chlebaczku”, zdaje się, że całkowicie niepotrzebnym dodatku do bardzo potrzebnej, czterdziestej szóstej miejskiej galerii handlowej. Sorry, musiałem. Jak jeszcze mieszkałem w Poznaniu, to szlag jasny mnie trafiał.

Ale jesteśmy w górach. Negatywne emocje odkładamy na bok i idziemy na szlak. W poniedziałek rozważaliśmy dwie lightowe opcje – Polana Rusinowa i Gęsia Szyja lub Sarnia Skała, na którą chcieliśmy iść od Doliny Strążyskiej. Wybór padł na bramkę nr 2.

Trochę się przestraszyłem, bo z początku nawet po płaskim szło mi się średnio; zasapany byłem jak wolsztyńska „Piękna Helena” w pełnym biegu. Miałem najgorsze przewidywania co do tego, jak będzie mi się szło, gdy zaczniemy faktycznie iść pod górę. Pozytywnie się zaskoczyłem, bo gdy rozpoczęło się podejście, miałem mniejszy „zasap” niż w dolinie. Doszliśmy na Czerwoną Przełęcz, zaraz później na szczyt. Radość z bycia na górze zmąciły jedynie chmury, które zasłoniły nam piękny widok – byłem już tu kiedyś – na Giewont.

Drugiego dnia odrobinę zwiększyliśmy skalę trudności. Nie chodziło o jakieś trudności techniczne, ale o długość trasy. Wybraliśmy się do Doliny Chochołowskiej, a stamtąd na Grzesia. Zanim pokażę kilka zdjęć z trasy, kilka spostrzeżeń dotyczących tego szlaku:

  • asfaltowa droga, w późniejszej fazie lekko piaszczysta jest „równie pasjonująca” co ta prowadząca nad Morskie Oko. Można wypożyczyć rower lub część trasy przejechać ciuchcią na kółkach, jeśli ktoś ma ochotę. Co ciekawe, po rozruchu w dniu pierwszym od początku szło mi się bardzo dobrze.
  • warto się trochę pomęczyć, bo jedzenie w Schronisku na Polanie Chochołowskiej jest – w moim subiektywnym odczuciu – najlepsze w regionie: ta szarlotka, te zupy…
  • szlak na Grzesia bez żadnych trudności, idealny dla początkujących, z pięknymi widokami.

Łapcie kilka zdjęć z analoga. Trochę przepalone, bo uszczelka coś nie „teges”, ale to też tworzy jakiś tam klimat.

I jakieś jeszcze z bezdusznej telefonicznej cyfrówki.

Mógł wciągnąć brzuch – z niewiadomych przyczyn tego nie zrobił.

Dzień trzeci. Znowu mieliśmy rozkminkę, gdzie iść. W grę wchodziło wejście na Kasprowy Wierch oraz wejście na Czerwone Wierchy (przynajmniej na jeden z nich). Znów padło na bramkę nr 2.

Podejście na Halę Kondratową to oczywiście sama przyjemność. Niestety jakość jedzenia w tutejszym schronisku pozostawia wiele do życzenia, a przecież widać, że niejadkiem to ja raczej nie jestem i bez powodu nie grymaszę. Ale nie przyszliśmy w to miejsce jeść, herbatka smakowała ok, tylko chodzić po górach, tak więc w drogę.

Ta kierowała nas na Przełęcz pod Kopą Kondracką. Piękna trasa, schodkowa, bez żadnych trudności, ale dla osoby otyłej to kondycyjnie trochę „piekiełko”. Ale jakoś się wkulałem. Posiliłem się i szliśmy dalej na samą Kopę. W międzyczasie zerwał się silny wiatr i trochę było mniej smerfnie, jednak słońce nadal operowało, a że było super, to i wkulałem się i tam. I dopiero na szczycie, wziąwszy pod uwagę warunki, godzinę i to, jak zniechęcająco wyglądało podejście pod Małołączniaka, zdecydowaliśmy się – tzn. bardziej ja niż moja żona – że dalej nie idziemy, tylko udajemy się w kierunku Giewontu na Kondracką Przełęcz i tam schodzimy z powrotem do schroniska.

 

I znów analog – widok na Małołączniak.

Na czwartek zapowiadano pogorszenie pogody i jak to rzadko bywa, prognozy się w 100% sprawdziły, wobec powyższego udaliśmy się moczyć dupki do term w Białce Tatrzańskiej. Musielibyście słyszeć dyskusję między moją żoną a mną samym dotyczącą tego, jaki bilet kupić. Ona – była już w tym miejscu – mówiła, że bierzemy wejście nielimitowane czasowo, bo jest super i że w takich warunkach przyrody czas płynie bardzo szybko. Ja w to nie wierzyłem. Dawałem sobie godzinę na to, aż zacznie mi się nudzić i będę chciał wychodzić. Ostatecznie sprawdziły się przewidywania mojej żony – po godzinie dopiero zniknął mi „kwęk” z ryja i zacząłem się prawdziwie relaksować – a jak już to się wydarzyło, to nie chciałem wychodzić z wody i zastał nas wieczór!

W piątek nadszedł czas na Main Event całej wyprawy. Byliśmy w 100% zrelaksowani i zregenerowani. Pogoda miała być ładna, tak więc wiedzieliśmy, że podejdziemy do tematu – jak na nasze możliwości – ambitnie. Zapadła decyzja o tym, że idziemy na Zawrat z Hali Gąsienicowej.

Pierwsza część wędrówki, czyli do Schroniska Murowaniec, bardzo przyjemna. Każdy wie, że idąc na Halę Gąsienicową szlakiem niebieskim, po wyjściu z lasu – fachowo to miejsce nazywa się Skupniów Upłaz – wszelkie zmęczenie, jeśli takie jest, mija, bo widoki są przepiękna, a sama Hala Gąsienicowa z widokiem na bryłę mieniącego się w promieniach słonecznych, lekko zawilgoconego od nocnych opadów Kościelca przynajmniej mnie przyprawiła o górski orgazm.

Szybka herbatka w Murowańcu i w drogę. Dojście do Czarnego Stawu Gąsienicowego – pestka. Jego obejście – również. Dopiero po tym coś się zaczęło dziać, w sensie trochę już było pod górę, ale generalnie luz. I nagle obsrałem zbroję. Stało się to w chwili dotarcia gdzieś na wysokość Zmarzłego Stawu, kiedy naszym oczom po raz pierwszy ukazała się sama przełęcz i trasa do niej wiodąca – to zresztą też do końca nie było jasne, wiedziałem tylko, że nie idzie się żlebem, tylko po skałach, a tam było po prostu pionowo. W tym momencie powiedziałem mojej żonie, żebyśmy jak najszybciej ruszali, bo muszę się czymś zająć, żeby nie patrzeć w tamtą stronę, bo się zesram i zrejteruję. Szliśmy dalej.

I tak noga za nogą, noga za nogą, aż w końcu trzeba się było zacząć wspinać: najpierw bez łańcuchów, potem już z asystą tegoż żelastwa. Z ekspozycją nie miałem problemu, bardziej doskwierała mi myśl, że jak popełnię błąd, to idę na wieczny sit-out. Pod względem kondycyjnym było spoko – mniej się męczę przy wspinaniu niż przy wchodzeniu po schodkach –  ale mentalnie było tak trochę „scary”. Niestety, gdy my schodziliśmy w stronę Doliny Pięciu Stawów Polskich, na samym początku łańcuchów drogi na Zawrat zdarzył się bardzo przykry wypadek. Młoda kobieta spadła 15 metrów w dół i była w ciężkim stanie. Cud, że przeżyła sam upadek. Mam tylko nadzieję, że udało się ją uratować.

***

Z kroniki TOPR

Piątek 01.10.

  • tę akcję ratunkową widzieliśmy, będąc na Zawracie; z racji tego że nasz „Sokół” był na planowanym przeglądzie, TOPR-owcy przylecieli helikopterem policyjnym. Rozmawialiśmy potem z panem – ogarniętym w kwestiach górskich – który sugerował rodzinie pani, która doznała upadku, żeby dzwonić po pomoc, bo zejście z kolanem ustawionym „na bok” było niemożliwe, zniesienie tej pani również, gdyż droga choćby do schroniska była jeszcze bardzo odległa.

Przed godz. 12-tą do Centrali TOPR zadzwonił mąż turystki informując, że podczas zejścia z Zawratu do 5-ciu Stawów jego żona doznała urazu kolana. Turystkę śmigłowcem Policji przetransportowano do szpitala.

  • to się wydarzyło, jak już schodziliśmy do „Piątki”, chwilę po naszym przejściu.

Chwilę potem kolejny telefon o wypadku. Turysta powiadomił ratowników, że z pierwszych  łańcuchów na Zawrat spadła na szlak turystka. Jest nieprzytomna, mocno krwawi. Potrzebna pilna pomoc. Wobec tego najpierw ratownicy polecieli śmigłowcem pod Zawrat i desantowali się w pobliżu turystki. Po desancie ratownicy rozpoczęli udzielanie I pomocy a śmigłowiec poleciał do Zakopanego . Spod Centrali zabrał 2 ratowników i poleciał z nimi w rejon Małołaczniaka . Tam po desancie udzielono I pomocy turystce. Po założeniu uprzęży ewakuacyjnej, turystka wraz z towarzyszącym jej ratownikiem została windą wciągnięta na pokład będącego w zawisie śmigłowca i przetransportowana do szpitala. Następnie śmigłowiec poleciał pod Zawrat  skąd podebrał windą na pokład poważnie ranną turystkę i ratowników i przetransportował ją do szpitala. Turystka w wyniku około 15 m upadku doznała urazu głowy, klatki piersiowej, straciła przytomność i doznała mocnych potłuczeń.

Źródło: http://www.topr.pl/organizacja-topr/archiwum/686-kronika-topr-03-10-2021

***

Wejście na Zawrat od Hali Gąsienicowej bez wątpienia było dla mnie najbardziej wymagającym technicznie i mentalnie wyzwaniem, z jakim do tej pory mierzyłem się w Tatrach. Jeśli ktoś zapyta, czy jest to szlak dla każdego – moja odpowiedź brzmi: nie. Czy jest to jakieś super trudne, też nie, tylko trzeba po prostu wiedzieć, na co się piszemy i czy to nam pasuje. Każdy ma swoje indywidualne bariery, każdy musi zadecydować sam za siebie. Warto się wycofać – jak np. zrobił to mądry pan, którego mijaliśmy – jeśli poczujemy, że coś jest ponad nasze siły. To żaden wstyd.

Tutaj już było ciekawie.

Wkulani.

Początek Orlej Perci – może, może kiedyś?

Dalsza trasa do „Piątki” to już tylko żmudne schodzenie po skalnych stopniach, strasznie długie, ale bez żadnych trudności – btw. tą stroną o wiele łatwiej można dostać się na Zawrat.

I właściwie to koniec naszego wyjazdu. W sobotę żonka chodziła jeszcze po lokalnych muzeach, a ja odchorowywałem w łóżku piątkową eskapadę. „Upociłem się” mocno, do tego wiało i zacząłem się przez to wychładzać – dodajcie jeden do jednego i mamy gotowe przeziębienie.

Podsumowując, to był super wyjazd, w czasie którego cztery razy wychodziliśmy w góry i raz byczyliśmy się cały dzień w Termach „Bania” w Białce Tatrzańskiej. Trafiliśmy z pogodą jak rzadko. Zrealizowaliśmy się sportowo – osobiście jestem dumny z tego Zawratu – chociaż moja żona trochę mi wypomina „niedokończone” Czerwone Wierchy, ale to „nothing major” – rozwodu z tego powodu nie będzie.

Zachęcam do wypadów w góry! Bądźcie bezpieczni na szlakach.

GGPoker Leaderboard (październik): Nowy miesiąc z jeszcze większymi nagrodami!

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?