Działo się to w ostatnią niedzielę. Jak wiecie, a może nie, w tym dniu PokerStars zaproponowało swoim graczom swoje majorsy w formacie PKO. Mi osobiście się takie coś podoba, dlatego też, mimo iż zdecydowanie nie są to moje możliwości finansowe, postanowiłem powalczyć o duże pieniądze i potraktowałem swój udział w grze jak to przysłowiowe wyjście do kina.

Oczywiście moim głównym celem była specjalna edycja Sunday Million, w której za 109$ można było rywalizować o 1.500.000$ w puli gwarantowanej. Oczywiście nie wkupiłem się z directa, ale z satelity, którą udało mi się wygrać już za pierwszym razem. Potrzebowałem ściągnąć jedno bounty z okładem, żeby ten turniej był dla mnie freerollem. Tak się niestety nie stało – powiem więcej, poszło mi w tym turnieju bardzo, bardzo źle.

Gdybym miał powiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło, to powiem szczerze, że nie wiem. Nie mam jakiś większych problemów z tym, jak rozegrałem ten turniej. Stacki były głębokie. I was crusing very smoothly. Grałem solidnie i utrzymywałem się na poziomie stacka początkowego. Ani się nie obejrzałem, a już byłem tylko na kilkudziesięciu blindach i coraz bardziej zaczynałem potrzebować tlenu. Nadarzyła się okazja, żeby zgarnąć pierwsze bounty, ale moja lepsza ręka nie utrzymała swojej przewagi w starciu ze zdominowaną ręką rywala. Zrobiło się naprawdę krótko i zaraz było już całkowicie po herbacie.

Ależ byłem zawiedziony.

Od czasu do czasu próbuję shotować większe eventy, oczywiście w nadziei, że uda się wykręcić jakiś konkretny wynik, ale moja skuteczność w tych przygodach jest tragiczna. No, i mówię to z pełną odpowiedzialnością i przekonaniem, nie uważam, żebym nawet w tych najdroższych dla mnie turniejach trafiał na jakieś stoliki zaregowane, w których byłbym rybką. Wręcz przeciwnie, moje obserwacje pokazują coś innego – zawsze największe stacki miały osoby, które najmniej wiedziały na temat gry. Średni gracz w takim turnieju, do którego wielu uczestników dostaje się z satelit, jest naprawdę, i to w najlepszym przypadku, bardzo średnim pokerzystą. Gram te turnieje od wielkiego dzwonu, bo są drogie, i myślę, że obecnie to wariancja w dużej mierze decyduje o tym, że nie mogę niczego osiągnąć. Nie mam z tym żadnego problemu. Szkoda tylko tych kolejnych rozczarowań, że była szansa na osiągnięcie czegoś wartościowego, a znowu się nie udało. Może szukanie drogi na skróty to strata czasu?

Nie ukrywam, że po odpadnięciu z tego turnieju trochę stiltowałem. Najbardziej było mi żal tego, że w ogóle nie zdołałem rozłożyć skrzydeł w tym turnieju. Miałem straszny niedosyt, a bardzo chciałem coś wygrać w tę niedzielę – coś więcej niż zwrot wpisowego w turnieju za 3$. W związku z powyższym zapadła decyzja odnośnie tego, żeby dać sobie jeszcze jedną szansę na przytulenie jakieś gotówki. Wybór padł na turniej PKO za 22$. Zarejestrowałem się do niego…

A więc wojna!

Jak tylko zacząłem w nim grać, zza ściany doleciały do mnie słowa piosenki Zenona Martyniuka. To mój ulubiony sąsiad, z którym toczę sąsiedzką wojnę o spokój, znowu daje znać o sobie. Chodzenie do niego z prośbami o ściszenie muzyki do niczego nie prowadzi. Po krzykach słychać, że sąsiad ma już głowę przepełnioną procentami, a to znacząco wpływa na głośność puszczanej przez niego muzyki. No szlag mnie trafi. Gdy w końcu jest tak głośno, że naprawdę nie mogę tego dłużej już tolerować, dzwonię na policję. W międzyczasie w turnieju mam już deepa. Do tego mam też krótki stack. Liczę się z tym, że jak przyjedzie policja, będę musiał po prostu udać się na przymusowy sit-out, a gdy po wszystkim wrócę do gry, to po powrocie albo do dyspozycji pozostaną mi okruszki, albo już w ogóle, jak to mawiał podlaski klasyk, nie będzie niczego.

Z drugiej strony myślę sobie tak. Ty chamie nieskrobany, że przytoczę w tym miejscu słowa kolejnego klasyka, tym razem tramwajarza z warszawskiej Woli, nie dość, że rozpieprzasz mi spokój, to jeszcze pozbawiasz mnie możliwości binknięcia okazjonalnego, dużego wyniku? O nie – tak to nie będzie. Skończyło się na tym, że klikałem mój turniej nawet w trakcie interwencji policji… Była to scena z gatunku kuriozalnych. Tak sobie tylko myślałem: Chłopcy, gdybyście Wy zobaczyli, co ja tutaj robię po drugiej stronie laptopa… Po ich interwencji nic się nie zmieniło, to zadzwoniłem ponownie. Ponownie grindowałem na ich oczach i muszę przyznać, że opłacało się grać w warunkach wojennych. Zgarnąłem duże bounty, zgarnąłem kilkukrotność bazowego wpisowego. W jednej chwili rozczarowanie związane z nieudanym Melonem minęło. Miałem też dużą satysfakcję z tego, że nie poddałem się i nie wyłączyłem komputera, gdy właściwie powinienem był to zrobić. Oczywiście radość z wyniku mąciła ciągle nierozwiązana (niestety do dnia dzisiejszego) sytuacja sporna z sąsiadem.

Po weekendzie wróciłem do normalności, czyli do grindu na swoich niskich stawkach, a przynajmniej do chwili, do kiedy Skrill zablokował mi konto. Sprawę obecnie wyjaśniam. Oczywiście nie mogę sobie pozwolić na regularne granie tak wysoko, ale pewnie raz na kwartał poklikam coś droższego, bo ciągle wierzę w to, że przy odrobinie szczęścia…

Zapraszam na kolejny odcinek mojego bloga, który opublikuję już niebawem.

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?