Dziś mam dla Was przypowieść o wierzbie, która jest wstępem do mojej bardzo subiektywnej analizy pierwszego starcia Daniel Negreanu vs Doug Polk.
Było to w czasach, gdy chodziłem do szkoły podstawowej. Moja klasa, rozpatrujmy ją jako organizację, szczególnie mocno upatrzyła sobie dwa miejsca, w których chłopcy siłowo rozwiązywali swoje spory. Dwie, zresztą bardzo prestiżowe, areny zmagań usytuowane były „za garażami” i „pod wierzbą”. Najbardziej to w czwartej i w piątej klasie, gdy na jajeczkach zaczęły pojawiać się pierwsze włosy, wiele zatargów, inaczej niż dzieje się to obecnie w sądownictwie powszechnym, w mgnieniu oka przelatywało przez wszystkie pośrednie, polubowne instancje i mediacje i rychle kończyło się spotkaniem na ubitej ziemi. Kontraktowanie walk zawsze wyglądało w ten sam sposób: „1) spięcie; 2) terefere; 3) ty też terefere; 4) to co? pod wierzbą/garażami? 5) jasne”. Trzask-prask i walka gotowa.
W dni, gdy mieliśmy nieraz i po 8 lekcji, zdarzało się, że już z samego rana wiedzieliśmy o zaplanowanym na czas po lekcjach mordobiciu. Nie mogliśmy doczekać się końca zajęć. Męczarnia… Atmosfera gęstniała z każdą chwilą. Męska część klasy dzieliła się na dwa obozy, tj. opowiadała się po stronie jednego lub drugiego gladiatora. Panie nie brały udziału w igrzyskach, odradzały starcia, ale one zawsze były jakieś inne… To nic, że na trzeciej i piątej lekcji mieliśmy klasówki. Nie miało to żadnego znaczenia. Main Event dnia był tylko jeden i bynajmniej nie odbywał się w murach szkoły. Chociaż muszę przyznać, że krew w młodzieży szybko się gotowała i czasem mieliśmy starcia jeszcze przed wyjściem na główną arenę. Były to takie, wiecie, spięcia przy ważeniu, nothing major.
Po skończonych lekcjach w kilkanaście osób szliśmy na jedną z aren. Dwa śmiertelnie wrogo nastawione wobec siebie obozy, a w centrum każdego z nich dzielny wojownik. Przemarsz wyglądał wypisz wymaluj jak wyjście bokserów do ringu na wielkich galach pokazywanych w telewizji. Pochód. Przepychanki. Okrzyki zagrzewające obie strony do walki na śmierć i życie. Już będąc na miejscu, ustawialiśmy się w kółeczko. A na środku pozostawali tylko oni. Let’s get ready to rumble!
Ku rozpaczy rozentuzjazmowanego tłumu walki były bardzo, ale to bardzo słabe.
„Co to ma k.… być? To jakaś macanka, a nie prawdziwy pojedynek! Chcemy walki, chcemy krwi, chcemy ofiar! Co ja tu k.… robię? idę pograć na C64. A ja na Pegazusie!” – takie to były czasy.
W chwili ostatecznej, gdy trzeba było rzeczywiście zadać cios, balonik z emocjami pękał i z mordobicia wychodziły zapasy. Ostatecznie nikt nie chciał nikomu zrobić krzywdy. Mogliśmy się nie lubić, mogliśmy być na siebie bardzo mocno wkurzeni, ale nie na tyle, żeby naprawdę chcieć kogoś skrzywdzić. Bywało tak, że te kilkusekundowe walki, gdy głowa była gorąca, te, o których mówiłem, że odbywały się jakby „przy ważeniu”, były bardziej elektryzujące niż zaplanowane pojedynki. Tak właśnie działają emocje, impuls, chwila. Gdy człowiek sobie wszystko na chłodno przemyśli, to i ciśnienie w kiju spada.
A więc wojna!
Blisko 30 lat później sytuacja się powtarza. W roli gladiatorów krzyżujących świetlne miecze pod wierzbą występują tego dnia Daniel Negreanu oraz Doug Polk. Od lat obaj panowie skakali sobie publicznie do gardeł, a kulminacją ich konfliktu miał być pojedynek cashowy heads-up NLHE. Stawki 200$/400$. 25.000 rozdań. 200 pierwszych rąk rozgrywanych „na żywo”, a reszta już online. Pojedynek reklamowano jako „wojna na wysokie stawki”. Większość z nas szykowała się na spektakl nienawiści. A co otrzymaliśmy?
– Czy byłbyś tak uprzejmy i podał mi sól, Doug?
– Z największą przyjemnością, Danielu. Bardzo proszę.
Pod wierzbą bez zmian. Jak zwykle, miały lecieć wióry, a wyszły ogóry. Gdybym nie znał całego kontekstu, to oglądając ten pojedynek, szybko doszedłbym do wniosku, że dwóch dobrych kumpli po prostu gra heads-up o duże pieniądze. Pewnie są znani, bo pokazuje to telewizja… Atmosfera starcia była sielankowa. Śmiechy, żarciki, spijanie sobie z dzióbków. Czułem się jak u cioci na imieninach. Bardzo przyjemnie, nie za duszno, wódeczka, sałateczka, tatarek. I jakie panowie mają maniery: Francja-elegancja – przynajmniej do chwili, gdy się wszyscy zbyt mocno napiją.
Powiem tak – cieszę się, że nie ziścił się najgorszy scenariusz, który uważałem za bardzo prawdopodobny. Zakładał on, że obaj śmiertelnie obrażeni na siebie gracze będą po prostu cały czas milczeć. Scenariuszy najbardziej marginalnych, czyli wielkiej wojny na słowa albo atmosfery bardzo przyjacielskiej, w ogóle nie brałem pod uwagę, dlatego też jestem bardzo zaskoczony tym, co zobaczyłem. To niesamowite, że więcej wrogości, oczywiście w formie koleżeńskich docinek, można było zaobserwować w starciu przecież lubiących się bardzo i szanujących się wzajemnie Hellmutha i Esfandiari’ego, a w pojedynku (podobno) dwóch śmiertelnych wrogów nikt nikomu nie dał nawet tego przysłowiowego pstryczka w nos.
Myślę, że brak „złej krwi” korzystnie wpływał na Kanadyjczyka. Strzelam, że gdyby Polk od początku starcia zaczął pajacować i prowokować Negreanu – nie wiem, strojem, słowami, gestami – i gdyby udało się do dotrzeć do jego głowy, zajść mu za skórę, ten opuściłby swoją strefę komfortu, co mogłoby się przełożyć na gorszą dyspozycję w samej grze. To jednak tylko czyste spekulacje.
Co do samej gry – obaj moim zdaniem się nie popisali. W moich pojedynkach na mikrostawkach jest 100% więcej agresji, blefów, w tym blefów przez dwie i trzy ulice, overbetów etc. Negreanu grał chyba nawet nie „ABC”, ale zatrzymał się tylko na „A”. Polk też niczym nie zaimponował, ale myślę, że nie pokazał nawet 5% swoich możliwości. Prawdopodobne jest to, że te 200 rozdań na żywo, w czasie których mogliśmy obserwować karty zawodników, było z obu stron tylko zasłoną dymną. W programie „The Mouthpiece” Negreanu mówił ostatnio, że Polk potrafi bardzo dobrze wyciągać wnioski z historii rozdań, dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby Kanadyjczyk specjalnie postawił tego wieczoru na pasywność, żeby nie dać swojemu przeciwnikowi możliwości analizy jego „normalnej” gry. W tym kontekście najbardziej zdumiewa aktualny wynik pojedynku.
Myślę, że widzowie mogą czuć się nieco rozczarowani – jak to wydarzeniami pod wierzbą. Zamiast teatru nienawiści otrzymaliśmy five o’clock tea. Zamiast agresywnej gry, przynajmniej ze strony Polka, mieliśmy mizianie się po podbródkach i masowanie po pleckach. A z warstwy rozrywkowej pozostało nam tylko ciągłe przecieranie oczu ze zdziwienia, że atmosfera w trakcie tego starcia jest do tego stopnia słodkopierdząca.