Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że jeśli gra się tzw. „scared money”, to nie można niczego wygrać, tylko co najwyżej później przegrać. Przerobiłem to wczoraj na własnej skórze i pragnę się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami.
Urodzinowy Sunday Million, z gwarantowaną pulą nagród wynoszącą aż 12.500.000$, z punktu widzenia włodarzy PokerStars nie mógł odbyć się w lepszym momencie. Cały świat, w tym jego pokerowa część, z powodu koronawirusa siedzi w domach w zamknięciu i grinduje do bólu. Ostatnie doniesienia z PokerIndustry PRO mówią, że od momentu wybuchu epidemii w Sieci nastąpiło drastyczne zwiększenie ruchu na stronach. A liczby dotyczące frekwencji są już bliskie zrównania z tymi, jakie branża notowała w 2015 roku.
Five-year look at global online poker traffic.
In the next couple of days it will set a new high, crossing into 45,000 average concurrent players. pic.twitter.com/WDQ1dAEx56
— Nick Jones (@pokerprojones) March 22, 2020
Piszę o tym właściwie tak na marginesie, głównie po to, żeby pokazać jaki klimat obecnie panuje dla gier online. I właśnie w tym klimacie – gracze pozostający w domu, odcięci od możliwości gry na żywo – wystartował wczoraj urodzinowy Sunday Million. Późna rejestracja (na 10BB) jest jeszcze otwarta, ale śmiało możemy powiedzieć, że zagrało w nim ponad 58.000 unikalnych graczy. Każdy chciał być częścią tego niezwykłego wydarzenia.
Satelity do tego eventu śmigały jak szalone na okrągło. W jednej z nich swój bilet wstępu do gry wygrałem również ja i na zupełnym luzie – tak mi się przynajmniej wydawało – przystąpiłem wczoraj do rywalizacji.
Grać, żeby wygrać, a grać, żeby nie przegrać, to ogromna różnica!
Bardzo szybko okazało się jednak, że gram w bardzo nienaturalny dla siebie sposób. Bez agresji, zupełnie jak bezzębny gad, za to z grubym pancerzem. To nie była gra, to była błagalna modlitwa o zahaczenie się o flop… Szybko przekonałem się, że bardzo pasywna postawa jest biletem w jedną stronę – i nie jest to bilet na finałowy stół, a raczej do szatni, pod prysznic i do domu. Pojechał! Nie wiem, powalczyłem może 7 czy 8 poziomów, aż w końcu mogłem na czacie napisać ulubione francuskie powiedzenie wielu: żi, żi, wupe, czyli wstydu oszczędź.
Tak naprawdę wygrałem tylko dwa rozdania, i to tylko dlatego, że… zagrałem je agresywnie. Raz zagrałem 3-bet z 76s, trafiłem draw do koloru z flopa i po dwóch beczkach rywal odkleił się od puli, a w drugim przypadku w podobnym scenariuszu zagrałem dwie beczki z gutshotem i T8s na ręku – i to też wystarczyło do zgarnięcia puli. Więcej sukcesów, nie licząc zgarnięcia blindów i c-betow za 1/3 wartości puli na jakiś flopach pokroju 449, to raczej nie było.
W moim przypadku to granie „scared money” nie było związane ani z wysokością wpisowego (ja miałem to szczęście załapać się do gry za 4$), ani z zawrotną pulą gwarantowaną (w kierunku której nawet nie patrzyłem). U mnie bardziej chodziło o to, że:
- na drugi bullet mnie nie stać;
- fajnie byłoby móc sobie powiedzieć, że scashowało się jeden z największych turniejów w historii; a jeszcze do tego odbyło się wtedy, gdy na dworze szalała śmiertelna zaraza; może jakiś Jaskier napisałby z tej okazji okolicznościową piosenkę;
- do dupy takie granie, drodzy panowie i panie.
Tak sobie teraz myślę – mądry Polak po szkodzie – że skoro przyjąłem tak pasywną postawę, to mogłem sobie do gry wejść znacznie, znacznie później; mogłem potem liczyć na jakieś dwa flipy, a później „doszczurować” do wypłaty, która na ten moment wynosi nieco ponad 400$. Tak w sumie korci mnie jeszcze, żeby zagrać jedną próbę za 11$ i może poprawić się i zrealizować swój plan i min-cash. O wielkich wygranych realnie ani przez chwilę nie myślałem i nie myślę teraz, ale taki ITM byłby bardzo dobrze widziany w moim „przydziurawym”, jak na moje aspiracje, bankrollu cashowym.
Inna sprawa, że ta edycja Sunday Million, w której wystąpiły dzikie hordy, od początku zapowiadała się nie tylko na największy event w historii PS, ale też i na najbardziej „soft” wydarzenie za 215$. Obecnie przy stołach siedzi ponad 17.000 graczy, kasa zacznie się od ok. 10.000. miejsca. Po wielogodzinnym „szczurowaniu” wszystko to posypie się w zawrotnym tempie, a w późnej fazie turnieju znajdzie się wielu graczy z bardzo przeciętnymi umiejętnościami. To cholernie boli, ale też wskazuje na błędy w mindsecie. Przeświadczenie o tym, że coś nam się należy, a otrzymuje to ktoś inny, jest bardzo niezdrowe i prowadzi do frustracji.
Wnioski
Myślę, że granie znacznie powyżej swoich realnych możliwości finansowych, gdy planujemy tylko nie przegrać, mija się z celem. To zarówno strata czasu, jak i strata pieniędzy na grę w satelitach. Gdy kieruje nami takie nastawienie, to już na starcie przegraliśmy – warto pogodzić się z tym, że nasza eliminacja jest tylko kwestią czasu. Cieszy oczywiście sam występ i w ogóle, ale fortuny z tego to nigdy nie będzie. Tylko jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności – dzień konia, słonia i innych szczęśliwych zwierzątek w jednym – mógłby odmienić nasz los. Ale jak często taki dzień się zdarza?
Warto jeszcze wspomnieć o jednej kwestii. Występ tych kilkudziesięciu tysięcy osób, które dostały się do gry z satelity, i tylko z jednym bulletem, to woda na młyn dla regularnych graczy, którzy mogą sobie pozwolić na ponowne wkupienie się do turnieju i którzy nie grają „scared money”. Marzenia – rzecz piękna, i warto je mieć, ale realnie patrząc na sprawę, to nic tu po nas, „żebrakach”. Może kiedyś…