Zapraszam na ostatnią część relacji z tegorocznej majówki w górach. Trochę się rozpisałem i myślę, że to będzie dobry moment na zakończenie całej serii.
Dzień trzeci zaczął się jakoś leniwie. Wstaliśmy relatywnie późno, a do tego guzdraliśmy się niemiłosiernie przy porannej toalecie i śniadaniu. Mimo iż była dopiero 9 rano, słońce operowało już bardzo intensywnie. Na niebie nie było żadnej chmurki. Zapowiadał się piękny dzień w górach.
Jeszcze przed pójściem spać zadecydowaliśmy, że nazajutrz udajemy się do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Latem jest to bardzo łatwy i przyjemny szlak. Jednak w zimowych warunkach – przypominam, że akcja rozgrywa się w czasie weekendu majowego, kiedy w wyższych partiach ciągle zalegają duże pokłady śniegu – to zupełnie inna para kaloszy. Wychodząc na szlak, nie wiedzieliśmy o tym. To znaczy na śnieg byliśmy przygotowani, ale zupełnie nie spodziewaliśmy się zobaczyć tego, co ostatecznie zobaczyliśmy.
Akt I
Pierwszy błąd popełniliśmy już na samym początku. Trzeba przyznać, że zachowaliśmy się jak totalni amatorzy. Ani Marta, ani ja jakoś nie wpadliśmy na to, że piękna pogoda w czasie majówki przyciągnie na szlak prowadzący do Morskiego Oka tysiące turystów. Gdybyśmy wzięli to pod uwagę, to pobudka byłaby o godz. 06:00, a w drodze do Palenicy Białczańskiej bylibyśmy już po godz. 07:00. Nie mam pojęcia, dlaczego nie skojarzyliśmy tak prostych faktów.
Gdy w końcu wyszliśmy z domu, szybko doszliśmy na przystanek, na którym czekało wielu turystów. Mimo iż busy podjeżdżały co chwilę, to każdy z nich ładował się do pełna. Podczas wsiadania był taki galimatias, że niestety rozdzieliliśmy się z Martą. Skończyło się na tym, że ona została na samym przedzie pojazdu, a ja zabunkrowałem się w tylnej części. Różnica w naszym położeniu była jednak znacząca. Moja ukochana znalazła kawałek miejsca dla swoich pięknych pośladków na prawym nadkolu. U mnie było znacznie gorzej – impreza na stojąco w ścisku i w duchocie. Dam radę – pomyślałem sobie. W końcu do celu będziemy jechali nie dłużej niż 40 minut. Rachu-ciachu i po strachu. I nagle słyszę komunikat z radia.
„Ważna informacja dla osób, które wybierają się do Morskiego Oka. Policja podaje, że korek samochodowy na Palenicę Białczańską osiągnął długość ponad 8 km. Od kilku godzin nie ma już wolnych żadnych miejsc parkingowych”.
No to pięknie nam się wycieczka zaczęła. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że ja bez Aviomarinu to raczej długo nie pociągnę, ale skoro mieliśmy jechać tylko 40 minut, to ani go nie połknąłem przed wyjściem, ani nie wziąłem ze sobą. Możecie o tym nie wiedzieć, ale osobie, która cierpi na chorobę lokomocyjną, niewiele trzeba, aby od myśli o rzyganiu przejść do faktycznie złego samopoczucia i do wielkiego finału. Z każdą minutą czułem się coraz gorzej, a dopiero dojechaliśmy do początku korka.
Wtedy los się do mnie uśmiechnął. Kierowca otworzył drzwi i część osób udała się do wyjścia. Ja niewiele się namyślając, uwaliłem się na pierwszym wolnym miejscu i przynajmniej o kwestię zmęczenia nie musiałem się już martwić. Pozostała tylko walka z pawiem. Pocieszałem się, że w sytuacji ostatecznej zdążę doskoczyć do wyjścia lub – gdy wróg napadnie na mnie bardziej niespodziewanie – schowam głowę w plecaku i udam, że szukam długopisu. Najśmieszniejsze jest to, że chwilę potem te wszystkie osoby wróciły do busa i jedna z nich kontynuowała podróż na stojąco. Nie miała ciekawej miny. Przykro mi, ale ja już byłem przyspawany do swojego miejsca.
Kondukt żałobny w ogóle się nie posuwał. Chcąc uwolnić głowę od najgorszych myśli, nawiązałem relację ze współtowarzyszkami niedoli i wtedy okazało się, że osób z moim problemem jest znacznie więcej. Ich cierpienie jednak nie dało mi ani krzty pocieszenia, tylko powód do jeszcze większych obaw. Niech tylko jedna osoba zacznie haftować, to zacznie się tu taka orgia, że w te góry to już chyba nie pójdziemy, bo trzeba będzie się przebrać.
Na szczęście Policja i Żandarmeria Wojskowa poszli po rozum do głowy. Mundurowi zaczęli zawracać samochody osobowe, a busy dostały pierwszeństwo przejazdu. Kilka kilometrów udało nam się pokonać lewym pasem i w końcu dotarliśmy do celu. Gdyby nie ten boost – jak w magicznych skrzynkach na PokerStars – to ja bym na bank nie dał rady, a myślę, że koleżanki przede mną jeszcze szybciej. One opuszczały pojazd sinozielone. Ja byłem tylko purpurowy. Z 40 minut zrobiło się ponad 90.
Akt II
Czy tam z przodu jest jakiś Mojżesz? Zadałem sobie pytanie, gdy zobaczyłem potok ludzi sunący w kierunku Morskiego Oka. Pochody majowe, te z czasów nieboszczki komuny, to był pikuś przy tym, co tu się wyprawiało. Druga myśl – politycy znowu nas oszukali, a uchodźcy już tu są.
Przekrój turystów od A do Z. Matki z dziećmi. Ojcowie z piwami. Panny i kawalerowie: trzeźwi, wcięci, nawaleni. A nad pochodem kłęby papierosowego dymu. Marzyliśmy tylko o tym, aby jak najszybciej odłączyć się od tej grupy i wejść na właściwą trasę.
Gdy nastąpił ten moment, odetchnęliśmy z ulgą. Pierwsze kilkaset metrów trzeba było iść stromym wzniesieniem pod górkę, ale w dalszej części szło się naprawdę przyjemnie. Tylko gdzieniegdzie były wzniesienia. Pierwsze trudności zaczęły się dopiero w chwili, gdy pojawił się śnieg. Ja miałem nowe buty, to mi wchodziło się dobrze, ale Szefowa dysponowała obuwiem, w którym przemierza szlaki już od kilku sezonów i niestety zaczęła się ślizgać. W kilku miejscach zwolniliśmy, ale ostatecznie bez większych problemów dotarliśmy na skraj lasu, gdzie rozpoczynało się właściwe podejście.
Nikt z nas nie był przygotowany na to, co zobaczyliśmy (Marta była niejednokrotnie w tym miejscu i w ogóle nie była w stanie go poznać). Ściana płaczu. Ściana śniegu. Po łatwym wejściu, które możecie zobaczyć na zdjęciu, ani śladu.
No nic. Przerwa na Snickersa i wodę i lecimy z tym koksem. Niestety. Nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Ja pełzałem, Marta szła trochę żwawiej, a lecieli to tylko ludzie z góry – dosłownie spadali. Kula śnieżna za kulą śnieżną. Widok był przerażający i chyba nie muszę mówić, w jaki sposób wpływał na nasze morale. Chwila nieuwagi była bardzo kosztowna. Z wyższych partii podejścia spadało się dobre kilkadziesiąt metrów w dół (jak nie więcej). Każdy jeden krok trzeba było mierzyć, każdy jeden krok trzeba było przemyśleć. Mój brak kondycji również mi nie pomagał.
W końcu weszliśmy na szczyt i zeszliśmy łagodnym zboczem do schroniska. Dostaliśmy wspaniałą nagrodę za trud włożony w podejście, gdyż widok zapierał dech w piersiach. Ośnieżone szczyty. Przykryte śniegiem stawy. Mocny kontrast do prażącego słońca i ludzi z piwem przed schroniskiem.
Na tę chwilę zejściem się nie martwiliśmy. Teraz liczył się kufel piwa dla nas i szarlotka. Jedno i drugie wjechało jak Bobo Frut.
Akt III
Pojedli. Popili. Przyszedł czas na powrót. Jeszcze tylko sesja zdjęciowa na zakończenie i już byliśmy w drodze powrotnej.
Pierwszy etap jest łatwy. Schodzimy do takiego progu, po przekroczeniu którego dopiero robi się stromo. Idziemy bardzo ostrożnie. Krok za krokiem. Z żalem stwierdzam, że na niewiele się to zdaje, bo co chwilę muszę ratować się przed upadkiem. Atmosfera gęstnieje. Widzę, jak obok trasy dla piechurów zjeżdżają narciarze. Kilkadziesiąt sekund przyjemności raz w lewo, raz w prawo i już mają problem z głowy. W tej scenerii ich zjazd wygląda nadzwyczaj efektownie. A my tu walczymy o każdy metr. No nic – samo się nie zejdzie. Nadal posuwamy się bardzo ostrożnie. Krok za krokiem.
Chcę na sekundę odpocząć i lekko przykucam. Za chwilę nie mam już nad niczym kontroli. – Uciekaj – tylko tyle zdążyłem powiedzieć. Bałem się, że wpadnę na Martę, która szła przede mną, i wtedy będzie już groźnie nie na żarty. Mijam ją, ale zaczynam niebezpiecznie przyspieszać. Gubię kijek. Obracam się w każdej możliwej płaszczyźnie. Nie mam kontroli nad niczym. Nie przychodzi mi do głowy, żeby właśnie o tę głowę zadbać i jakoś ją chronić. Wszystko dzieje się tak szybko, a ja jestem bezwładną 115-kilogramową sztuką mięsa. Kątem oka przy którymś przewrocie zauważam, że kończy się strefa w miarę bezpiecznego upadku i zaraz jest kolejny próg, z którego jak spadnę, to różnie może być. Na szczęście jest kosodrzewina. Jest na tyle duża, że jak w nią wceluję, to mnie utrzyma. Zaciskam zęby i z radością wpadam w ten krzew. Los sprawia, że w momencie uderzenia jestem na brzuchu i nogami, a nie twarzą, wjeżdżam w temat. Podróż kończę tuż za progiem i nie mogę się stamtąd wydostać. Z opresji ratuje mnie jakiś młody chłopak.
Stoję i szacuję straty. Gnaty całe. Żadnego uderzenia w głowę. Lekko krwawiący palec od igieł. Nic strasznego. Nie mija kilkadziesiąt sekund i leci Marta. Sekwencja się powtarza, ale Marta upada z wdziękiem, profesjonalnie. Kijki trzyma przy sobie. Problem w tym, że nie leci w moją kosodrzewinę, tylko obok. Nie spadnie na sam dół, bo metr od progu jest mała kępka innej kosodrzewiny, która powinna ją utrzymać. Nie wiem tylko, jak zachowa się jej bezwładne ciało zaraz po wyjściu z progu. Nie zamierzam tego sprawdzać. Zaczynam się czołgać na kurs kolizyjny i przywieram do ziemi. Nie mam pojęcia, jaka będzie siła uderzenia i czy razem nie polecimy dalej. Trzy sekundy, dwie, jedna. Impact. Na szczęście wszystko się dobrze kończy. Rzekłbym, że jak w Hollywood – ona ląduje w jego ramionach. Wszyscy cali i zdrowi.
Jednak nasz spokój nie trwa długo. Za chwilę lecą dwie osoby jednocześnie. Łapiemy ich już w większym gronie. Kilkadziesiąt sekund później spada dziewczyna. Drze się wniebogłosy. Błaga o ratunek. Złapana. Na „bramce” ustawiliśmy się w kilka osób, ale po chwili doszliśmy do wniosku, że musimy stamtąd się ruszyć, bo dla nas też się robi tutaj niebezpiecznie. Ewentualny efekt domina mógłby doprowadzić kosodrzewinę do kapitulacji. A to nie mogło się skończyć niczym dobrym.
Epilog
Od końca niebezpiecznego momentu jeszcze trochę nas dzieliło. Jednak zeszliśmy cali i zdrowi. Rozemocjonowany byłem jeszcze do końca dnia. Adrenalina dała znać o sobie. Powoli wróciliśmy do domu. Nie pamiętam, co wypiliśmy na kwaterze, aby się wyciszyć. Z pewnością coś wjechało i było to coś smacznego.
Na tym kończę wpisy z majówki. Ostatniego dnia wchodziliśmy jeszcze na Sarnią Skałę, ale myślę, że relację z tej trasy już sobie i Wam podaruję. Dziękuję, że dobrnęliście do końca. Do usłyszenia następnym razem.