Gra o wszystko - Molly Bloom

Zgodnie z naszymi wcześniejszymi obietnicami publikujemy recenzję „Gry o wszystko”, którą napisał dla Was Doro. Możecie być pewni, że w niniejszym tekście nie znajdziecie spoilerów, tak że bez obaw przystąpcie do czytania.

Nie mogłem doczekać się tej premiery. Dobrych filmów o pokerze jest jak na lekarstwo, a ten od początku zapowiadał się na dobry. Jeszcze wczoraj rano moja kobieta napisała mi SMS-a z informacją, że „Gra o wszystko” ma na Filmwebie ocenę 8.0. Oczekiwania, ale też i obawy, wzrosły.

Kilkanaście minut po godz. 20:00 Molly Bloom, główna bohaterka i narratorka „Gry o wszystko”, zaprosiła mnie do swojego świata. Gdyby nie doświadczenia wyniesione z programu „High Stakes Poker„, czułbym się w nim jak kompletny nowicjusz – jak ona na początku. Dzięki wcześniejszemu przygotowaniu wiedziałem jednak, czego się spodziewać, wiedziałem, jak się zachować, i nie wypiłem duszkiem wody, którą w czasie wytwornego przyjęcia podaje się do stołu, w celu umycia rąk.

„Gra o wszystko”, w warstwie fabularnej, to historia o wieloletnim balu, na którym pojawiła się Molly Bloom. Debiutantka, która początkowo miota się w nowym środowisku niczym kopciuszek w zamku, dzięki ciężkiej pracy wychodzi z pierwotnej roli i zostaje królową. Od tej chwil staje się osobą ważną dla wszystkich baronów, markizów i wicehrabiów, których nie brakuje na sali. Niestety większość z nich, łącznie z królową, ta zabawa, ostatecznie, przerasta.

W życiu głównej bohaterki dużą rolę odgrywa jej ojciec oraz adwokat – przynajmniej w chwili, gdy śledzimy przebieg wydarzeń. Ten pierwszy, mimo osiągnięcia przez Molly dorosłości, ciągle ma na nią ogromny wpływ, drugi stara się zrobić wszystko, żeby cały ten bal, całą tę karuzelę, która nabrała niebezpiecznej prędkości, możliwie bez szwanku, zatrzymać. To właśnie relacje z oboma mężczyznami są esencją całego filmu i chwilami przyćmiewają wydarzenia dziejące się przy pokerowym stole. To bardzo mocna strona „Gry o wszystko”.

Czy mamy godnego następcę „Hazardzistów”?

Oba filmy są interesujące w warstwie fabularnej, ale obraz Aarona Sorkina oferuje coś, czego „Hazardziści” nie mają i odwrotnie. „Gra o wszystko” opowiada historię znacznie bardziej złożoną, wielowarstwową. Jest filmem o relacjach, rzekłbym nawet, że momentami zahacza o studium drogi do sukcesu, a następnie zmienia się w studium upadku. Jeszcze w czasie trwania seansu w głowach widzów mnożą się pytania: dlaczego akurat Molly Bloom została „Księżniczką Pokera”? z czego się to wzięło? jak udało się jej przetrwać w świecie zdominowanym przez mężczyzn, w tym niebezpiecznych mężczyzn? W czasie oglądania „Hazardzistów” człowiek o nic nie pyta, tylko bawi się tym, co widzi na ekranie. Pod tym względem „Gra o wszystko” jest znacznie ciekawsza.

Obraz Sorkina nie ma jednak szans na to, żeby zostać kultowym. Niby nic mu nie brakuje: aktorzy grają na przyzwoitym poziome, a Jessica Chastain (Molly Bllom) oraz Idris Elba (adwokat Molly) nawet na bardzo dobrym, historia jest ciekawa i opowiedziana w sposób dynamiczny, w wielu miejscach widzowie się śmieją. W „Grze o wszystko” po prostu znajdziecie wszystko to, co składa się na bardzo dobry film; bardzo dobry, ale nie kultowy. Do tego miana wiele mu brakuje. Np. obecności bardziej wyrazistych postaci, kogoś pokroju Teddy’ego KGB czy legendarnego Johnny’ego Chana. Nie znajdziecie też w nim fraz, które działają na wyobraźnię widza – pokerzysty (szczególny rodzaj widza). Odczuwalny jest też brak doskonale dobranych tematów muzycznych, które w wyjątkowy sposób budowały atmosferę filmu wyreżyserowanego przez Johna Dahla.

Mimo tych braków „Gra o wszytko” to nadal bardzo dobry film, który ode mnie otrzymuje notę 7/10 – podobnie oceniłem „Hazardzistów”. Polecam każdemu wybranie się na seans do kina. Naprawdę warto.

baner Maksymalny rakeback na PartyPoker!

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?