W pierwszym odcinku mojej relacji z wyprawy w góry mieliście okazję śledzić naszą wędrówkę spod Morskiego Oka na przełęcz „Wrota Chałubińskiego”. Zakończyłem swoje opowiadanie na szczycie, a kolejny odcinek rozpoczyna się w momencie, gdy rozpoczynamy swój powrót do schroniska. Zapraszam na drugą część historii.

Jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć „B”. Jesteśmy z Martą na tej przełęczy – przypominam „Wrota Chałubińskiego”. Po sesji zdjęciowej i kilku minutach na odpoczynek, siłą rzeczy przyszedł czas na rozpoczęcie zejścia w dół. Przy czym plan jest taki, że ma być to zejście kontrolowane, a nie zjazd „na krechę”. Nie jestem tym ani trochę zachwycony, bo biorąc pod uwagę rodzaj mojego obuwia górskiego, którego styl śmiało można by określić mianem „reprezentuję biedę”, mój brak doświadczenia w przemierzaniu górskich szlaków i ogólną nieporadność, wiedziałem, że nie będzie to dla mnie łatwe zadanie. Od samego początku schodzenia zacząłem się ślizgać, także jakieś 5 metrów od szczytu przyjąłem pozycję bardzo obniżoną, co ni mniej ni więcej oznaczało, że prawie szorowałem tyłkiem po kamieniach. Żal było na to patrzeć. Dobrze, że ja sam nie mogłem tego zobaczyć, a po rozmowach z osobami mijającymi nas dało się odczuć, że jeszcze mi tylko „siatygi z Biedry” brakuje, a byłbym już Janek pełną gębą. Jeden z turystów nie miał dla mnie litości i wyciągnął swój aparat, żeby uwiecznić moje eksperckie zejście z góry. Miał chłopak szczęście, że mam do siebie duży dystans, tak że najlepiej jak potrafiłem „zapozowałem” i czekam obecnie na jakiegoś mema ze mną w roli głównej czy debiut na wiocha.pl.

Wrota Chałubińskiego
W oddali „Wrota Chałubińskiego”, przełęcz, z której schodziliśmy.

Zejście z góry właściwie niczym więcej szczególnym się nie wyróżniało. Metoda zejścia na „raka” konieczna była właściwie tylko na wczesnym etapie, tam gdzie było najbardziej stromo, a potem powoli, bo powoli, ale już jak biały człowiek na dwóch nogach kontynuowałem wycieczkę. Zanim doszliśmy do „MOKA” zaczęły mi doskwierać dwie rzeczy: cienka podeszwa w niewłaściwie dobranym do górskich wpraw obuwiu, przez którą czułem każdy kamyk na swojej drodze oraz syndrom zbliżającego się kufla piwa. Tę pierwszą niedogodność łatwo można przeboleć, ale myśl o zimnym, złocistym eliksirze idealnym dla strudzonego wędrowca sprawiała, że końcówka wycieczki bardzo mi się dłużyła.

Gdy już dotarliśmy na miejsce i zajęliśmy się konsumpcją zarówno piwa, jak i jedzenia – które na „MOKU” jest po prostu przepyszne – doszło do dosyć niepokojącego zdarzenia. Usłyszeliśmy odgłos helikoptera, co w górach oznacza zawsze „Houston, mamy problem” – kwestia jest tylko taka, jak bardzo ktoś ma zły dzień i czy będzie miał jeszcze szansę zobaczyć kolejny wschód Słońca. Śmigłowiec poleciał w okolicę „Czarnego Stawu”, do podnóża „Rysów”, wysadził ratownika, poderwał się do lotu i zaczął w okolicy kręcić kółka na bardzo niskiej wysokości, co muszę przyznać, wyglądało bardzo widowiskowo. Żałuję, że nie zrobiliśmy wówczas zdjęcia. Jak się później okazało, a tę wiadomość mamy od naszego znajomego Jacka, który ze swoją żoną Elą był akurat w pobliżu miejsca zdarzenia, sprawa nie była poważna. Chodziło o jakiś uraz nogi, niegroźny dla życia, ale uniemożliwiający zejście z „Czarnego Stawu” do „Morskiego Oka”.

Czarny Staw
„Czarny Staw” – widok ze szlaku na „Rysy”. W oddali „Morskie Oko”.

Jak już o Eli i Jacku mowa, kilka godzin później znów mieliśmy miłe spotkanie, a było to niemal przy tym samym stole, przy którym spożywaliśmy poranne piwo. Wymieniliśmy się doświadczeniami z dnia spędzonego na szlakach, a ja zakodowałem tylko przekaz, że ani „Rysy”, ani „Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem” nie są jakoś mocno hardcorowe. Marta miała w oczach ogień, a ja czułem jak moje 185 cm wzrostu gwałtownie się zmniejsza. Jestem w stanie zaryzykować tezę, że na jeden i drugi szczyt/przełęcz byłbym wstanie wejść, tylko mając we wspomnieniach sposób schodzenia z „Wrót Chałubińskiego”, bałbym się o drogę powrotną. Gdy nasi kompanii nas opuścili, bo spieszyli się na ostatni bus do Zakopanego, rozgorzała między mną a ukochaną dyskusja na temat jutrzejszego celu naszej wyprawy: „Rysy” czy „Mięguszowiecka”. Dla mnie był to wybór jak między odrą a różyczką. Czułem w moczu, że to nie jest super pomysł, ale powiedziałem mojej ukochanej, że się zastanowię.

A potem nastał wieczór, który spędziliśmy w dwugodzinnej kolejce do rejestracji, do spania na podłodze w schronisku. Było to jednak doświadczenie bardzo pozytywne. Integracja kolejkowa ludzi, których średnia wieku wynosiła jakieś 27 lat, przebiegała wręcz wzorcowo. Lało się piwo, brylował czarny humor, było naprawdę bardzo „user friendly”. W końcu dostaliśmy się do administracji i udało nam się wywalczyć nawet jedno łóżko i jedną podłogę, co dla nas, dla pary, oznaczało, że nie śpimy na podłodze, tylko kompresujemy się do takiej postaci, żeby zmieścić się na jednej pryczy.

Pokój nr 5 - Stare Schronisko Morskie Oko
Łoże małżeńskie w schronisku – zdjęcie ze strony http://www.schroniskomorskieoko.pl/

Idziemy do starego schroniska, wchodzimy do pokoju, a tam 13 połączonych ze sobą łóżek: pięć z jednej strony i osiem z drugiej. Kołchoz, falanster, kibuc – nazwijcie to jak chcecie. Co więcej, większość miejsc podwójnie obsadzona, bo pani administratorka po prostu rzucała po parze na jedno łóżko (oczywiście trafiliśmy na najgorszą sobotę w roku). Na samych łóżkach leżało może nie 26, ale ok. 20 osób. Na podłodze początkowo 2 osoby, a w nocy doszły jeszcze dwie. Na korytarzu, w jadalni i właściwie każdym możliwym miejscu na terenie schroniska leżał człowiek w śpiworze, a schronisko naprawdę pękało w szwach. Modliłem się po cichu, żeby mi się nie zachciało do toalety w nocy, bo ciężko byłoby mi się do niej dostać, nie następując na nikogo na swojej drodze.

Czy się wyspałem? Hmm… Przy tylu osobach znalazło się kilka chrapiących wniebogłosy, dodatkowo pobudka była już o 3 w nocy, bo na sali znajdowali się „pro”, którzy z samego rana wychodzili na szlaki. Coś tam jednak podrzemałem. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że będzie to noc, podczas której pośpię najwięcej podczas całego wyjazdu. Potem było już tylko gorzej.

... warunki takie sobie, ale widok z okna bajeczny
… warunki takie sobie, ale widok z okna bajeczny.

Gdy nastał poranek, zamarzyliśmy tylko o tym, aby zjeść śniadanie na dworze i spoglądać przy tym na góry wznoszące się nad „Morskim Okiem”. Jeszcze nigdy nie konsumowałem niczego w tak pięknej scenerii. Póki co spożywałem jeszcze prowiant zabrany z domu, ale dzień później zamówiłem już jajecznicę, która wjechała normalnie jak „Bobo Frut”. Dodatkowo w pełni świadomie dałem się naciągnąć na 3,50 zł dopłaty, aby moja była zrobiona na kiełbasie. Warto było…

jajecznica
Śniadanie Mistrzów

Odwlekałem podjęcie decyzji o wyjściu w góry do samego końca, ale w końcu ustaliliśmy, że idziemy na „Rysy”. Mimo wszystko w kontrakcie z kierowniczką wycieczki zastrzegłem sobie prawo do zrezygnowania w każdym momencie, gdy poczuję, że coś jest ponad moje siły. Uzbrojony w „list żelazny” wyszedłem w miarę pewnym krokiem w kierunku „Czarnego Stawu”.

W wejściu na „Czarny Staw” nie ma nic trudnego, ale jest to po prostu strome i bardzo męczące podejście, które według mapy robi się w 40 minut. Mniej więcej w tym czasie doszliśmy nad brzeg jeziora, a widok był po prostu bajeczny. Spojrzałem na samo jezioro, na „Rysy”, na jezioro, na „Rysy”, i poczułem, że „no f…kin way”, sam się nie będę pakował w kłopoty. Marta nie dawała za wygraną, kilka razy mnie jeszcze przekonywała do tego, żebym nie rezygnował, ale czułem, że będzie to najrozsądniejsza decyzja. Dobrze, że mieliśmy wszystko ustalone, to w miarę bez wyrzutów sumienia puściłem ją w drogę samą. Nie do końca też zresztą samą, bo podpiąłem ją do grona grupy bardzo wesołych i pozytywnych jegomościów z Częstochowy, którzy również wybierali się na szczyt.

Ileż ta moja kobieta ma, za przeproszeniem, „jajec”. Gdybym ja takie posiadał, to nie tylko wszedłbym na te „Rysy”, ale i grałbym w powszechnie cenionych, garażowych produkcjach rodem z NRD jako Hauptdartsteller albo chociaż podkładałbym głos w dubbingu.

Drogowskaz
Pierwszy czy drugi krąg piekła?

Z „Czarnego Stawu” schodziłem sobie na zupełnym luzie. Od wczoraj moja technika schodzenia uległa poprawie o kilkadziesiąt procent, tak że znalazłem jakiś swój mały powód do radości, a najśmieszniejsze było to, jak ludzie, którzy mnie mijali, gratulowali mi, że o tej porze już schodzę z „Rysów”. Nie miałem serca ich okłamywać i mówiłem każdej napotkanej osobie, która posądzała mnie o „nadludzkie moce”, że moje wczesne zejście jest spowodowane porzuceniem myśli o wejściu na najwyższy szczyt w Polsce. Rozumieli mnie i życzyli powodzenia, a ja z przekąsem dodawałem wówczas, że ono bardziej przyda się im. Rozchodziliśmy się w świetnych nastrojach.

Okrążyłem „Morskie Oko” i doszedłem do schroniska. Ugasiłem wewnętrzny pożar duszy piwem oraz jajecznicą. Gdy spożywałem drugą jednostkę, poznałem dwóch „wędrowców” z Kielc. Ubrani byli gorzej niż ja w pierwszy dzień. Jeden z nich ledwo stał na nogach, co nie przeszkadzało mu w zamawianiu kolejnych butelek, a ich planem było dostanie się tam, gdzie mi się dzisiaj nie udało dostać. Mówiąc szczerze, nie widziałem tego. Gdy wyruszyli w trasę, ja udałem się na negocjacje odnośnie dzisiejszego noclegu do administracji, gdzie usłyszałem od przemiłej pani takie oto słowa.

 – Niech pan się nie martwi. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Jak pan tego nie czuł, to dobrze, że pan zrezygnował. Ale niech pan nie siedzi tak w schronisku, bo nie po to pan tu przyjechał, tylko niech pan sam idzie sobie niebieskim szlakiem na „Świstówkę Roztocką”. Stamtąd będzie pan miał piękny widok na „Dolinę Pięciu Stawów”. Szlak jest prosty. Polecam panu.

Odpowiedziałem, że się zastanowię. Po chwili kupiłem wodę i ruszyłem na ten niebieski szlak. Miał być łatwy, to zacząłem od początku w ostrym tempie, jednak po chwili stwierdziłem jedną rzecz, którą nazwałem „Pierwszym Tatrzańskim Prawem Dora”, które od tamtej pory brzmi:

Zrozum człowieku, że znalazłeś się w Tatrach Wysokich. Określenie „łatwy szlak” nie oznacza wcale, że nie idzie się na nim zmęczyć, tylko wskazuje na to, że raczej nie ma na szlaku większych, bezpośrednich niebezpieczeństw.

Niestety od strony „Morskiego Oka” niebieski szlak daje popalić. Potwierdzają to wszystkie osoby, które na „Świstówkę” wchodziły zarówno od strony „Piątki”, jak i od „MOKA”. Dostałem w kość jak 150. Za to widoki były nieprawdopodobne zarówno po drodze na wypłaszczeniu, jak i na samej „Świstówce”. Rozładował mi się telefon, dlatego o zdjęcie na szczycie poprosiłem jednego Pana, który był tak uprzejmy, że wysłał mi je MMS-em kilka dni po moim powrocie do domu. Zdjęcie jest słabej jakości, ale chcę je wam mimo wszystko pokazać.

Doro 5 stawów
Doro ponad Doliną Pięciu Stawów.

Na początku zejścia, dosłownie 15 metrów od miejsca, gdzie robiono mi zdjęcie, wielkie poruszenie. Jak podszedłem, to zapytałem tylko, w którą stronę patrzymy. Ktoś z wędrowców odpowiedział i wskazał palcem – Tam. Ja patrzę, a tam świstak stoi na dwóch łapkach, jak to ma w zwyczaju na pocztówkach. Zwierz był „przesłodziasty”, ale ja musiałem iść, bo nie chciałem, żeby Marta na mnie czekała i martwiła się, jakby wcześniej wróciła z „Rysów”.

Zejście właściwie bez historii, ale też się na nim umęczyłem. Poprawna technika schodzenia wymaga od wędrowca ugiętych kolan, lekkiego odchylenia do tyłu, tak że pod sam koniec czułem się już mocno zmęczony, a co gorsza już dawno skończyła mi się woda. Niestety akurat na tej trasie nie było żadnego górskiego strumyka. Doszedłem w końcu do „MOKA”, trzasnąłem szybkie piwo i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem dwóch jegomościów, którym nie dawałem żadnych szans na wejście i wcale nie takie znów wielkie na przeżycie wyprawy na Rysy – oni twierdzili, że bez problemu weszli i jeszcze szybciej zeszli z góry – a za nimi jednego członka ekipy, pod opieką której zostawiłem moją ukochaną. Zmartwiłem się nieco, bo nigdzie jej nie widziałem, dlatego zacząłem iść w kierunku „Czarnego Stawu”. Na duchu podtrzymywało mnie to, że nie słyszałem odgłosu helikoptera, tak że wiedziałem, że na pewno nic złego się nie stało. Po jakiś kilkudziesięciu metrach od schroniska zobaczyłem ją i od razu wyczułem, że jest bardzo zmęczona. Prawdopodobnie gdybym jej nie zaczepił, to nawet by mnie nie zauważyła. Wyściskałem, wycałowałem i już byliśmy szczęśliwi. Oczywiście poszliśmy na jedzenie i do baru.

Marta weszła na „Rysy” i jestem z niej bardzo dumny. Ja wejdę następnym razem. Wiem od niej, że ona również jest dumna ze mnie, że samodzielnie wybrałem się na szlak. Bardzo miłe obopólne uczucie; wsparcie w związku jest najważniejsze.

Screenshot_181
Widok z „Rysów” a.k.a. Bunkrów nie ma, ale…

Na dzisiaj koniec. Będzie jeszcze jeden odcinek podsumowujący wyjazd. Skupię się w nim na opisie ludzi, fantastycznych ludzi, których spotkaliśmy z moją ukochaną zarówno w schronisku, jak i na szlakach. Pozdrawiam was wszystkich.

********

Jakoś ten tekst dzisiaj nie płynął. Jeśli mimo wszystko podoba się wam, w jaki sposób piszę, dajcie feedback w komentarzach i kciuka w górę. Będzie to dla mnie największą nagrodą. Jeśli się nie podoba, tym bardziej napiszcie, co mogę robić lepiej. Z góry dziękuję za lajki i każdy merytoryczny komentarz.

Zakładając konto na PartyPoker z kodem DOROPG, otrzymacie: darmowe 20 USD na start (od razu zapraszam do rywalizacji ze mną na NL2), bonus 100% do $500 przy wpłacie min. 25 USD, możliwość wyrobienia za punkty licencji na Holdem Manager 2 lub Poker Tracker 4, możliwość otrzymania za punkty PlayStation 4. Nie będę ukrywał, że ja również coś dostanę po waszej rejestracji, a wy poprzez wykorzystanie mojego kodu możecie okazać wsparcie dla tego, co robię na PokerGround. Dziękuję.

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?