Cześć. Dawno mnie tu nie było.

Przez ostatnie dwa miesiące – nawet z hakiem – przeżyłem wiele dziwnych przygód. Pomijam sprawy osobiste i zdrowotne, bo ani to miejsce na dramaty, ani cokolwiek wartego opowiadania. Ot, uznajmy że kumulacja pecha.

Fenczurowi zaczyna żreć

Nie było się oczywiście bez sensownego pokerowego uderzenia w tej materii, bo znowu doszedłem do tego momentu, że miałem wspomnianej gry dość. I to nawet nie dlatego, że przyszedł jakiś downswing czy inne cudo – wręcz przeciwnie. No, może nie do końca wręcz przeciwnie, ale hajs się zgadzał, jak zwykł mawiać znajomy lichwiarz, więc nie było na co narzekać. Kiedy siedziałem na dupie w domu i przez różne dziwne historie ograniczyłem się właściwie tylko i wyłącznie do siedzenia we własnych czterech kątach miałem sporo czasu na myślenie. Facet, jak to facet – najpierw przyjdą mu do głowy najdurniejsze pomysły, a kiedy już znudzi się bieganiem na golasa po mieszkaniu przybiera naturę bardziej refleksyjną.

Nie będę się tu silił na jakieś bzdury, że „poświęciłem dużo czasu na analizę swojej gry” albo „wreszcie chyba wymyśliłem, gdzie mam leaki” czy inne podobne bzdury. Uczciwie odpowiedziałem sobie na parę pytań dotyczących tego co robię przy stołach i… zdałem sobie sprawę, że w swoim własnym odczuciu jestem gównoregiem, czyli wpadłem w najgorszą możliwą pułapkę. To znaczy – rozleniwiłem się. Ograniczyłem się w grze i analizie do niezbędnego minimum, pewnie umiejętnościami i tak będąc ponad średnią regów na moich stawkach i jakoś to szło do przodu. Albo nie szło i właśnie odkrycie tego faktu doprowadziło mnie do złości – na samego siebie oczywiście. Oprócz zakodowanego w genach lenistwa natura obdarzyła mnie – oczywiście na złość – ponadprzeciętną ambicją, więc pozostawanie gównoregiem mnie nie satysfakcjonowało i…

 lipiec
(wynik oczywiście w playmoney)

No, wyszło jak wyszło. O ile dobrze pamiętam obliczenia, to chyba ustrzeliłem najlepszy miesiąc w życiu. Ale wiadomo, że szampan i tak z Biedronki.

Gotowanie słowackich regów

Do kompletu w samym lipcu przyszło parę przyzwoitych wyników w MTT, a przyjemną kulminacją tego wszystkiego był stół finałowy Pokertoura w Liptovskim Mikulaszu, poprzedzony bardzo dobrą grą (oraz jednym semi- i jednym epic spazzem). Z tym Pokertourem w ogóle ciekawa historia, bo pierwszy raz w życiu miałem przyjemność zaprzyjaźnić się ze śliwowicą. Pomimo wielokrotnego rzygania, uznaliśmy oboje, że będziemy kontynuować tę znajomość. Jednak w tym miejscu chciałbym napisać o innej, zapewne równie bezinteresownej i ponadczasowej przyjaźni jaką zawarłem przy stole na Słowacji.

Każdy kto ze mną grał, o ile nie grał bardzo, bardzo dawno wie, że generalnie staram się nie być bucem przy pokerowym stole. Czasem coś mruknę, że „zagrałeś jak totalny kartofel”, ale generalnie jestem miły i sympatyczny, zagaduję, rozkręcam gadkę przy stole i rzucam sucharami. Chyba, że ktoś mi zajdzie za skórę. Wtedy idziemy na noże.

Rumcajs Jan BendikFinałowego dnia dosadzają mi do stołu takiego chłopa. Wielki jak niedźwiedź. Trochę się wydygałem, bo to w końcu Tatry, ale przemówił po ludzku, więc nieco się uspokoiłem. Siedzi chłopisko z brodą, wygląda na jakiegoś hiperspazzera, coś czasem skomentuje pod wąsem, 3betnął z T7o i oczywiście pokazał. Ok, prawdopodobnie jest deklem, ale nie moja sprawa. Siedzę przy tym stole i od pewnego momentu przejąłem opaskę kapitana, więc zacząłem radośnie we wszystkich napierdalać, a w związku z tym, że nikt nie był chętny za bardzo stawić oporu, to stack rósł. Jedynie niedźwiedź ze dwa razy wsunął staczura posyłając nienawistne spojrzenia wobec moich foldów. Czułem jakąś nutkę niechęci, ale była ona jeszcze niezwerbalizowana, więc to była tak naprawdę kwestia tego komu żyłka pęknie pierwsza. Naturalnie mniej wytrzymała okazała się żyłka słowacka. Po tym jak wziąłem większą pulę i układałem żetony gościu stwierdził mieszanką polskiego i słowackiego, żebym układał póki mogę, bo długo ich mieć nie będę.

Popatrzyłem. Pomyślałem. Śmiechłem. Pomyślałem tylko „o ty brodate półkurwie, będziesz dzisiaj mój”.

Zaczęło się od tego, że komentowałem większość jego rozdań, pieszczotliwie nazywając go co jakiś czas Rumcajsem. Długi czas chłop trzymał fason, aż nie wytrzymał i oddał 1/3 stacka na jakimś bezsensownym blefie. Jak sobie układałem żetony, to nie mogłem się powstrzymać, żeby stwierdzić „widzisz Rumcajs jak sobie sam grób kopiesz?”. Rumcajs morda w dół. Sytuacja była napięta jak plandeka na żuku, ale trzymał. Nie wiem dlaczego, ale zagotował się najbardziej banalnej sytuacji. Zapytałem po prostu, patrząc na jego stacka, „ile Ty tam Rumcajs w sumie naruchałeś żetonów?”. Wstał, stwierdził, że „Rumcajs to był mój stary jak mnie ruchał” (o ile dobrze rozumiem po słowacku) i za chwilę mi przypierdoli jak się nie zamknę. Czyli był mój.

Tak sobie w nienawiści dojechaliśmy do stołu finałowego, oczywiście wylosowaliśmy miejsca obok siebie. <3 Finałowy bez większej historii – ja totalny carddead, on odpadł z KK, chłopakowi który go weliminował powiedziałem, że go kocham – czyli standard. WTEM. Wszyscy Słowacy przy stole zaczynają marudzić jaka to wielka szkoda, że facet odpadł. Ktoś kiwa głową ze zrozumieniem, z tyłu staruszka mówi, że takich wędlin już nie będzie, w oddali słychać wycie wilka. Ktoś rzuca hasełko „EPT player of the year”. Myślę sobie – czyli nie tylko ja targam z niego bekę, a i miejscowi mają z niego śmieszki, że się tak gotuje gównograjek. Zacząłem drążyć temat, a krupier do mnie z kamienną twarzą, że to faktycznie EPT player of the year. CO KURWA? To brodate, tak? Tak. Ten co mnie wyzywał, tak? Tak. Ten gość, którego jakiś byle Polaczek zagotował w turnieju za 150 euro, tak? Tak. Nazwisko mie daj. Wklepałem. No kurwa, faktycznie.

Lista wyników jegomościa. W bonusie zdjęcie bez brody – bardziej radosne.

Typ nie był jakiś koszmarnie słaby pokerowo. Widać było, że faktycznie zatrzymał się gdzieś w tych czasach, gdzie 3bet oznaczał AA, czasem KK, coś próbował gonić, ale bęben i kiepski potencjał intelektualny skutecznie uniemożliwiały ten pościg. Druga sprawa, że wobec tego jak się zachowywał, w jaki sposób próbował mi dogadywać i przy wyraźnym oporze z mojej strony się zagotował woła wręcz o pomstę do nieba. Bo oznacza to ni mniej, ni więcej, że mając wygrane 2 mln live można dalej mieć mindset na poziomie gówna, a przy okazji być arcyburakiem. Drogi pamiętniczku, kwestia do rozpatrzenia.

Po Pokertourze rzygło jeszcze w Bigu 55, ale to już wiecie z fejsunia.

Plany na najbliższą przyszłość

Wyniki wynikami – wiadomo jak to jest w tym sporcie. Równie dobrze mogło zacząć żreć, mogły zacząć spadać fajne rivery, ale naprawdę czuję, że wszystko to co wydarzyło się w tamtym miesiącu i na początku tego jest efektem większego ogarnięcia. Czuję po prostu, że zacząłem autentycznie myśleć podczas gry, zamiast bezmyślnie (jak na swoje możliwości) klikać. Co prawda do pełnego życiowego ogarnięcia jeszcze sporo brakuje (ten bęben obrzydliwy!), ale wychodzę z dołka. Pokerowo – jak widać, coś się zaczyna dziać.

Mam nadzieję niedługo ruszyć faktycznie z tymi coachingami, które obiecałem dawno temu, ale… no lato jest, rozumiecie. :) To samo tyczy się blogowania. Parę rzeczy do napisania jeszcze mam i mam również nadzieję, że w końcu nic nie będzie stało na przeszkodzie, żeby do tego wrócić na pełen etat. Jako motywację wyznaczam sobie karę za brak wpisu co wtorek.

P.S. Prawdopodobnie – nie chcę zapeszyć! – razem z PG ruszymy z fajnym projektem coachingowo-stejkingowym, tak więc część z Was na prawie na pewno będzie miała jeszcze okazję poznać mnie od strony szkoleniowej. Mam nadzieję,  że wypali, bo zapowiada się fantastycznie, ale nie mogę w tej chwili ujawniać więcej szczegółów. Śledźcie uważnie co się będzie działo na PG. :)