Blog doro

Wracamy na szlak! I to w jakim stylu. Była przygoda, były oświadczyny. Było cudownie – choć 90% czasu padało. Zapraszam Was w podróż do krainy miłości. Przeżyjmy to jeszcze raz.

W góry mieliśmy jechać już wcześniej, ale prognoza pogody nie była zbyt optymistyczna, dlatego przesunęliśmy nasz wyjazd o tydzień. Moja kobieta była tym faktem zrozpaczona – później okazało się, że prognozy pogody się nie sprawdziły – a mi było to bardzo na rękę, gdyż w dzień wyjazdu nie miałem nawet spakowanego plecaka.

Przychodzi ta środa. Rzeczy do plecaka wrzuciłem, o dziwo, dzień wcześniej. Jedziemy. Nie ma żadnego zaskoczenia, oczywiście azymut obieramy na Tatry. Plan był taki, że nocujemy na glebie w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. A plany marszruty to już w ogóle były bardzo ambitne, co mnie przyprawiało o mdłości i o częstą kupę na miękko.

Do Warszawy dojechaliśmy bez żadnych przygód. Mieliśmy jeszcze dwie godziny czasu, które trzeba było odbębnić w najbardziej znienawidzonym przeze mnie miejscu w stolicy, czyli w Złotych Tarasach. Po 22:00 musieliśmy opuścić ten „lokal” i po-wo-li, z nogi na nogę podreptaliśmy na Plac Defilad, skąd odjeżdżają FlixBusy.

– Dokąd państwo jadą? – spytał kierowca.

– Do Zakopanego – odpowiedzieliśmy chórem.

– Ale ja jadę tylko do Krakowa – pewnym tonem oznajmił woźnica.

Co jest, do jasnej cholery. Na bilecie, jak wół stoi, że przystanek końcowy znajduje się pod samiuśkimi Tatrami. Po chwili wszystko się wyjaśniło. System rezerwacyjny tego przewoźnika, który niedawno wchłonął Polskiego Busa, jest tak beznadziejny, że dopiero w trakcie naszej podróży dotarło do nas, że w drodze do Zakopanego czeka nas jeszcze przymusowa przesiadka, wraz z 90-minutowym postojem, w Radomiu. Palce lizać.

Blog Doro Radom

No i wysadzili nas w tym Radomiu, jakieś 20 minut po północy. Oczekiwanie nie było bardzo męczące. Jak się jest z ukochaną osobą, to nie stanowi to większego problemu. Jedna rzecz godna odnotowania – prawie obsrały mnie lokalne gołębie. Gdybym w krytycznym miejscu pojawił się 2-3 sekundy później, dostałbym taką kanonadę na głowę, że Radom z miejsca trafiłby na moją listę „no go zone”. Nie wiem, potruły się szwance czy co, ale ze starej, PRL-owskiej, lekko przyrdzewiałej wiaty popłynęła fontanna.

Autobus przyjechał. Autobus odjechał. Dowiózł nas do Zakopanego. Przesiadka w lokalny busik i jesteśmy gotowi do drogi na Palenicę Białczańską. Niestety nie ma chętnych, tak że kilkadziesiąt minut czekamy, bo kierowca z kilkoma duszami nie pojedzie. Z dachu leje się woda do środka. Za oknem deszcz i mgła. To będzie wspaniała wycieczka w góry. Świadomość tego, że pierścień i Sméagol są niebezpiecznie blisko siebie, też nie pomagała.

Odjazd, panie Zielonka! Po kilkudziesięciu minutach podróży byliśmy na miejscu. Na ogromnym parkingu, który zawsze zasrany jest samochodami po same pachy, 2-3 budy na kółkach stoją. Widać, jakie doskonałe warunki mamy do pieszych wędrówek. W ogóle mi się to nie podoba, ale co mam zrobić, skoro się już zgodziłem.

O tym, że znajdujemy się głęboko w miejscu, gdzie światło nie dochodzi, zorientowaliśmy się po tym, jak bardzo wzburzone były Wodogrzmoty Mickiewicza. W życiu czegoś takiego nie widzieliśmy. Za chwilę odbiliśmy na szlak na „Piątkę” i po pierwszym wzniesieniu, które po prostu pożarłem, rozpoczęła się prawdziwa przygoda. Zazwyczaj na górskich ścieżkach jest tak, że potok, strumyk lub inny ciek wodny przecina przejście i trzeba trochę pokombinować, żeby taką przeszkodę przejść suchą stopą. U nas oczywiście musiało być inaczej. U nas potok spływał drogą, którą chcieliśmy maszerować! I za cholerę nie dało się go obejść.

Blog Doro potok
Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem, wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem…

Zastanawialiśmy się nad tym, co zrobić. Gdy tak rozmyślaliśmy, dołączyła do nas grupka dziewczyn, które zaproponowały ściągnięcie butów. Woda była piekielnie lodowata, a kamienie, po których stąpaliśmy, zadawały mi nieziemski ból. Po dwudziestu minutach brodzenia zdecydowaliśmy o tym, że nie ma sesnu brnąć w ten temat. Gdyby to była sprawa życia i śmierci, to oczywiście trasa była do przejścia – dziewczyny poszły dalej – ale my uznaliśmy, że nie warto.

Szybka zmiana planów, odwrót, ból i cierpienie, i już byliśmy w drodze na Morskie Oko. Po dotarciu na miejsce byliśmy bardzo rozczarowani, bo nie było nic widać. Kompletnie nic. Ciężkie plecaki dały nam się we znaki, pojawiło się zmęczenie, pogoda była wybitnie barowa, dlatego też ten dzień zakończyliśmy na biesiadowaniu w głównej sali schroniska.

Blog Doro - biesiadowanie
Do boju Polskoooo!

Deszcz, deszcz, deszcz. Wszędzie deszcz. Nadal nic nie widać. Taki krajobraz zastaliśmy nazajutrz z samego rana. Nic nam się nie układało. Wstaliśmy o szóstej, żeby o siódmej być już na szlaku. Niestety nie przewidzieliśmy tego, że sklepik, w którym można było nabyć wodę, będzie o tej porze jeszcze zamknięty. Podobnie jak przechowalnia bagaży. Wszystko się opóźniło do tego stopnia, że wybiła godzina dziewiąta, kiedy otwierano administrację schroniska. Była duża szansa na to, aby dostać miejsce w pokoju – ludzie odwoływali wyjazdy w taką pogodę – dlatego ustawiłem się pod drzwiami i jak ten wierny kundel czekałem na przemiłą panią, która miała zadecydować o tym, czy tej nocy z moją soon to become fiancé będziemy mieli miękko pod dupami czy nie.

Plan był pyszny, ale zamiast pani pojawił się spóźniony i szorstki pan, który kazał się pojawić o godz. 18:00. A żeby ci się stara z czarnym puściła – tak sobie pomyślałem i wróciłem do mojej ukochanej, żeby zabrać ją na górę przeznaczenia.

Nic nie widać. Dosłownie nic. Dwa metry w jedną, drugą, trzecią i czwartą stronę świata. Pada albo bardzo mocno, albo mocno. Tylko momentami siąpi. Ku mojemu zdziwieniu idzie się bardzo dobrze. Kto szedł „ceprostradą” ten wie, że nie jest to wymagające podejście, ale jest piekielnie monotonne, a już tym bardziej, gdy ledwo widzisz czubek własnego nosa – ha, dobrze, że mam jeszcze brzuch. Gdyby nie przesyłka, która wypełniała kieszeń mojej kurtki, narobiłbym takiego „rabarbaru”, że dama mojego serca zawróciłaby ze szlaku tylko po to, żebym się w końcu zamknął. A że transportowałem „my precious” w jego ostatnią drogę, to słowem nie dałem poznać po sobie, że jest po japońsku, czyli jako-tako.

W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. Ten marsz uświadomił mi rolę motywacji w realizowaniu celów. Niby każdy o tym wie, że jak nam na czymś zależy, to wszystko idzie łatwiej, lżej. Na własnym jestestwie przekonałem się, jak potężną siłą jest motywacja. Tym razem jej moc dała znać o sobie na górskim szlaku, ale prawda jest taka, że jej obecność lub jej brak mają kolosalny wpływ na każdą sferę życia, z jaką mamy styczność. Nie oszukuję się w najmniejszym stopniu – bez pierścienia bym nie wszedł. Koniec i kropka.

Narzeczeni
Już po słowie

Ale wszedłem. Weszliśmy na Szpiglasową Przełęcz. W czasie, gdy moja oblubienica strzelała zdjęcia, w sumie nie wiem komu/czemu, bo nic nie było widać, ja odszedłem na bok i z kieszeni wyciągnąłem woreczek po słuchawkach, w którym ukryty miałem pierścionek. Ścisnąłem gada z całej mocy, bo byłoby bardzo średnio, gdyby na ostatniej prostej spadł mi w mglistą otchłań, w stronę Doliny Pięciu Stawów lub MOKA. Wziąłem 2-3 wdechy i zacząłem maszerować ścieżką ku miłości. Nie wiem, co powiedziałem. Podobnież też popierdzieliłem rękę. Za to założyłem pierścionek na właściwy palec. Jestem szczęśliwy.

Miejmy nadzieję, że żyli długo i szczęśliwie i że będą zdobywali wspólnie jeszcze więcej szczytów – to akurat była przełęcz – nie tylko tych górskich. <3

PS: Fryzjer się nie mylił. Polska nie wyszła z grupy. Dzisiaj Belgia odprawi Brazylię!

PartyPoker rakeback

Doro
Pasjonat pokera, który chciałby, żeby gra stała się ważniejszą częścią jego życia. Wybrał się w drogę z NL2 do NL100. Czy kiedyś zrealizuje swój cel?